Strona głównaTemat tygodnia„Żyjąc w świecie okazji i szans”… Wywiad z Wojciechem Bachorskim
spot_img

„Żyjąc w świecie okazji i szans”… Wywiad z Wojciechem Bachorskim

spot_imgspot_img

Wojciech Bachorski to człowiek, który nie boi się nowego i wierzy mocno w to, że można znaleźć wyjście z każdej sytuacji, ponieważ „żyjemy w świecie możliwości i szans”. Udowodnił to w swoim życiu wiele razy, m.in. wówczas, gdy na przekór lekarzom nie poddał się zabiegowi kręgosłupa. Został orędownikiem Foundation Training. Pomógł sobie, by teraz pomagać wielu osobom na całym świecie. O siatkówce, prowadzeniu biznesu i życiu w Szwajcarii z Wojciechem Bachorskim rozmawiała Daria Borek.

Oboje niemal biegliśmy na spotkanie, dlatego zacznijmy od sportu. Przez wiele lat grałeś profesjonalnie w siatkówkę w USA, w Polsce i Islandii. Dlaczego akurat ten sport, co on ci dawał?

W siatkówkę zacząłem grać już jako dziecko. Dlaczego? Po prostu poszedłem w ślady starszego brata. Mój brat był siatkarzem i – podobnie jak ja – grał bardzo długo, zarówno w Polsce, jak i w Stanach. Przez wiele lat reprezentował także Polskę w siatkówce plażowej. Śmiało można powiedzieć, że rozkręcał siatkówkę plażową w Polsce. Z czasem, gdy szło mi coraz lepiej, gdy widziałem efekty treningów, chciałem jeszcze więcej. Siatkówka jest o tyle niewdzięczna, że jest dość trudna technicznie i dopóki się nie przekroczy jakieś bariery, to na początku nie jest to takie zabawne, bo człowiek robi więcej błędów, niż postępów i to jest frustrujące. Dopiero jak się wyjdzie na trochę wyższy poziom, to wtedy zaczyna się rodzić pasja do siatkówki i można się tym sportem naprawdę cieszyć.

Pytasz o korzyści. Na pewno siatkówka otwierała przede mną wiele drzwi. Moje życie się tak potoczyło, że wielokrotnie zmieniałem miejsce zamieszkania i dużo jeździłem po świecie, ale zawsze siatkówka była takim kluczem do nowego środowiska, do znajomych, dawała mi poczucie przynależności, a w Stanach umożliwiła mi skończenie studiów. Siatkówka to był kluczowy element mojego życia, nie tylko sportowego, lecz także prywatnego i zawodowego. Dzięki niej miałem wielu kolegów i koleżanek, imprezy, podróże… Krótko mówiąc, bardzo mi pomogła w życiu.

Myślę, że to bardzo ciekawe, co mówisz. Gdy myślimy o sporcie zawodowym, wyobrażamy sobie, że to po prostu jakiś rodzaj pracy i klucz do sukcesu, który może nas motywować do dalszych działań, ale ty wskazałeś wiele aspektów profesjonalnego uprawiania sportu, i to takich rozwojowych, a nawet psychologicznych…

Jak wspominałem, sport to jest jedna rzecz, bo cały czas grałem sam w siatkówkę, trenowałem ludzi, byłem sędzią, ale ta moja motywacja do doskonalenia się w sporcie została dostrzeżona i doceniona w pracy zawodowej, już poza siatkówką. Z siatkówki nie tak łatwo się utrzymać, jak na przykład z piłki nożnej w Europie czy koszykówki w Stanach, więc mimo że grałem bardzo intensywnie, cały czas inwestowałem w edukację, a później rozwijałem się w pracy, próbowałem kolejnych wyzwań i czerpałem doświadczenie pomocne w budowaniu ciekawego CV.

To jest bardzo ważne. Mam wrażenie, że (szczególnie w piłce nożnej w Polsce) jest taki problem, że piłkarze zamykają się tylko na piłkę i później, kiedy kończą karierę zawodową, pojawia się problem…

Ja myślę, że dobrze to ujęłaś. W siatkówce jest troszkę inaczej. Osoby trenujące siatkówkę często jednocześnie robią inne rzeczy, są wręcz zmuszeni do tego, bo to nie jest aż tak dochodowy sport, ale ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że bardzo dobrze. Uważam, że moje życie przez to było dużo barwniejsze i zmusiło do tego, bym się rozwijał na wielu płaszczyznach.

Użyłeś słowa „pasja” i myślę sobie, że w twoim wypadku piłka siatkowa to nie tylko pasja, ale też trochę sposób na życie – z takim zastrzeżeniem, że jako sposób na rozwijanie się w innych przestrzeniach, a nie jako absolutne poświęcenie się trenowaniu.

Zdecydowanie tak. Wiesz, na poszczególne elementy mojego życia patrzę jak na takie trybiki, koła zębate, które – czasami zupełnie niespodziewanie – zazębiają się, nakręcają jedno drugie. Dzięki temu później, często przez spotkania ze sportem, rodzą się inne projekty, pomysły i możliwości i nie ma nigdy poczucia pustki.

Plan B Fitness Wojciecha Bachorskiego
Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Wojciecha Bachorskiego

Na pewno nie u ciebie. Wszak mawiasz, że żyjemy w świecie okazji i szans. Co pomaga ci patrzeć na życie jak na taką sieć utkaną z różnych możliwości?

Wydaje mi się, że wpłynęło na to doświadczenie z dzieciństwa. Nie zawsze było mi łatwo, a mama pokazała mi, że zawsze znajdzie się rozwiązanie napotkanych problemów. Poza tym zmieniając kraje, kontynenty, też zawsze musiałem się dostosowywać do nowej sytuacji… Dzięki temu teraz nie mam żadnych obaw przed nowym, nie martwię się, czy przetrwam, bo niezależnie od tego, gdzie jestem, dam sobie radę. Mam w sobie pewność, że sobie poradzę. Już tyle razy to przerabiałem, że zdaję sobie sprawę z tego, że nie warto w sobie pielęgnować obawy, co to będzie i jak to będzie, i dmuchać na zimne. Ja tę lekcję już odrobiłem, więc wiem, że w nowej sytuacji i tak będzie dobrze. Oczywiście trzeba być otwartym na świat, bo to bardzo pomaga. Podobnie z pewnością siebie. Człowiek, który wątpi w swoje możliwości, jest taki niepewny, zamyka się na wiele dróg.

Dużo zależy pewnie od tego, jak patrzymy na lęk, bo zawsze się jakieś lęki pojawiają, tylko zależy, co z nim robimy dalej, czy poszukamy nowych możliwości i rozwiązań. Czy swoją kontuzję także postrzegałeś jako nową okazję? Jak patrzysz na to doświadczenie z perspektywy czasu?

Z perspektywy czasu jest dużo łatwiej niż w momencie, gdy to się stało. Na ten poważny uraz kręgosłupa „pracowałem” wiele lat. Intensywne treningi, napięcia w ciele, przekraczanie siebie i nieodpuszczanie sobie zrobiły swoje. Do tego musiałem pracować zawodowo, nie zawsze siedząc w najlepszych pozycjach, bardzo dużo podróżowałem, więc w samolocie zawsze byłem gdzieś dociśnięty. Gdy zostałem wręcz unieruchomiony, na pewno nie postrzegałem tego jako nowej drogi, ale dziś dużo łatwiej mi powiedzieć, że tak, to otworzyło mnie na nowe możliwości i wiem, że zawsze są szanse, nawet w kiepskich sytuacjach.

Opowiedz, proszę, jak przebiegała ta ewolucja.

Cóż, lekarze już proponowali mi operację, której chciałem uniknąć za wszelką cenę. Mój brat miał dwie operacje kręgosłupa, które nie do końca mu pomogły. Próbowałem więc wszystkiego: rozciągania, jogi, innych systemów wzmacniania – wszystko „ładnie, pięknie” ale ból nie odpuszczał. Byłem już naprawdę zdesperowany, bo bardzo mnie to bolało, nie mogłem wstać z łóżka, nie mogłem usiedzieć w samochodzie ani z niego wyjść. Moje życie zmieniło się diametralnie, nie było takie pełne, jak się do tego przyzwyczaiłem. Wtedy, moja już teraz żona Nadia, znalazła w Internecie informacje o Foundation Training – metodzie, która rzekomo miała pomagać na wszystkie rodzaje problemów z kręgosłupem. No więc kupiłem książkę na ten temat i natychmiast przeczytałem. Stwierdziłem, że to, co lekarz Eric Goodman napisał w tej publikacji, miało dużo sensu i zacząłem praktykować jego metodę bardzo intensywnie. Po dwóch lub trzech miesiącach wstałem z łóżka, bez problemu umyłem zęby i przygotowałem sobie posiłek, a dotychczas żadna z tych rzeczy nie była oczywista z powodu bólu. Tymczasem znów mogłem się poruszać. Otworzyły mi się oczy – to działa.

Spektakularny efekt!

Tak. Wiele osób z mojego otoczenia, widząc u mnie tak wielką poprawę (zacząłem znowu grać w siatkówkę, mogłem wziąć na ręce moje dzieci, zacząłem ponownie żyć pełnią życia) i moją motywację do kontynuowania praktyk Foundation Training, pytało mnie o tę metodę. Ja zacząłem się dzielić swoją wiedzą i dawać ludziom książki dr. Goodmana w prezencie. Książki ludziom jednak nie wystarczały. Chcieli, abym im pokazał, jak się to robi. Zacząłem się zastanawiać, jak to ugryźć, jak pomóc innym, robiąc coś więcej niż rozdając książki.

Skontaktowałem się z autorem tej metody, który przetestował ją na sobie. Sam bowiem miał poważny problem z kręgosłupem. Jeszcze będąc na studiach, doznał urazu na skutek uprawiania surfingu – jeden z dysków mu zupełnie zanikł i lekarze chcieli mu zamontować w plecach jakieś szyny. On się na to nie zgodził, bo czuł duży dysonans między tym, że chciał pomagać ludziom cierpiących z powodu problemów z kręgosłupem, a tym, że sam miałby się poddać takiemu zabiegowi. Podszedł więc niestandardowo do tego problemu (ale nadal bardzo profesjonalnie) i opracował Foundation Training, znalazł sposób na dekompresję kręgosłupa, wzmocnienie mięśni głębokich oraz całych łańcuchów mięśniowych w taki sposób i na tyle, żeby ciało nie opierało się tylko na szkielecie, ale żeby właśnie tkanka mięśniowa wspierała posturę i zdekompresowała, chroniła i utrzymywała kręgosłup. Zmienił także swoje nawyki ruchowe.

Historia podobna do twojej.

Tak, ja przeszedłem przez to samo. Rozmawiałem z Goodmanem, który zaprosił mnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie wraz ze swoją drużyną przeszkolił mnie z Foundation Training. To było osiem lub dziewięć lat temu. Po odbyciu szkolenia zakończonego testami, jakiś czas później z certyfikatem od Goodmana w ręku zupełnie zmieniłem kierunek mojej kariery. To był taki punkt zwrotny w moim życiu i chyba jedna z lepszych decyzji. Zamiast siedzieć w biurze na „mitingach i callach”, zamiast nurzać się w korporacyjnym świecie, który mimo wszystkich plusów czasami bywa ciężkawy, otworzyłem swoją firmę…

Można powiedzieć, że miałeś plan B.

Plan B, dokładnie to był mój plan B na życie. Plan B Fitness powstał z myślą o tych, w których przypadku nic nie działało. Już wtedy miałem wielu potencjalnych klientów w moim otoczeniu. Z czasem klienci, którzy zdecydowali się na mniej standardową metodę niż operacja czy masaż także uniknęło operacji, wielu z nich kontynuuje ze mną od lat, a niektórzy już sami sobie dają radę. Poza tym łącze przyjemne z pożytecznym i sam ćwiczę z moimi pacjentami, a dzięki temu zapewniam sobie dawkę ruchu w godzinach pracy, a nie – jak kiedyś – przed lub po pracy. Tak więc sam sobie pomagam, pomagam innym, zarabiam, mam niezależność.

Ojej, teraz w głowie mi się pojawiają wszyscy ludzie, którzy przeszli operację kręgosłupa, a którzy mogli jej uniknąć…

Wiesz, niektóre operacje są nieuniknione, ale nawet wtedy warto zacząć ćwiczyć przed zabiegiem, by wzmocnić mięśnie, tak aby po operacji było łatwiej wrócić do zdrowia, a nie żeby być jeszcze słabszym, więc to jest zarówno dla osób czekających na operację, jak i dla rekonwalescentów, a także dla tych, którzy nigdy nie mieli problemu z kręgosłupem, a chcą zadbać o posturę, o swoje zdrowie. Foundation Training jest również dla ludzi, którzy nic nie robili w życiu – dzięki tej metodzie mogą się zacząć powolutku wzmacniać, tym bardziej że ćwiczenia są na tyle ciekawe, że pasują do każdego rodzaju ciała, będą idealne dla kobiet oraz dla mężczyzn, i to w każdym wieku, ponieważ ich intensywność dostosowuje się do możliwości ćwiczącego. Mogę mieć więc grupę osób, które są na zupełnie różnych poziomach, jeśli chodzi o zaawansowanie sportowe, w różnym wieku, której mogę zaproponować te same ćwiczenia z różną intensywnością. To jest dla mnie kluczowe, zwłaszcza gdy prowadzę treningi grupowe i dla firm. W łańcuchu mięśniowym najpierw każdy poczuje swoje najsłabsze ogniwo i od niego zacznie się nasza współpraca.

Foundation Training
Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Wojciecha Bachorskiego

Jak rodził się zatem Plan B Fitness?

Zanim jeszcze otworzyłem firmę, zrobiłem tak zwany research. Tutaj wraca moja teoria zębatek. W uruchomieniu działalności bardzo pomogło mi nie tylko doświadczenie sportowe, lecz także biznesowe, wiedza wyniesiona ze szkoły. Zdawałem sobie sprawę, jak duży potencjał jest w Szwajcarii, jak dużo osób ma problemy z kręgosłupem. Okazuje się, że chociażby drugą po przeziębieniu przyczyną wizyt u lekarza są problemy z kręgosłupem (czy to na przykład z odcinkiem szyjnym, czy lędźwiowym, czy to z dolnymi plecami).

Tymczasem Foundation Training wzmacnia biodra i stawy w całym ciele, bo żeby kręgosłup był stabilny, trzeba najpierw ustabilizować biodra, a więc trzeba je wzmocnić i odpowiednio móc nimi poruszać. Troszkę to jest podobne do fundamentu domu. Gdy mamy nawet najpiękniejszy dom, ale jego fundament jest niestabilny, mury będą pękać, a dom nie będzie spełniał swojej funkcji. Tak samo jest z kręgosłupem – by mógł spełniać swoje funkcje, trzeba ustabilizować, wzmocnić, rozciągnąć i odpowiednio ustawić biodra. Gdy biodra są nastawione, cała ta kolumna może odpowiednio stać. Bardzo ważne są również ramiona, bo później są przechyły, nie przechyły… Musielibyśmy parę godzin rozmawiać…

Sama sobie uświadamiam, jak słabe jest centrum naszego ciała, a to na skutek tego, jakie na co dzień prowadzimy życie…

Zapraszam cię na trening próbny!

Dziękuję, bardzo chętnie. Wojtku, a jak można z tobą pracować?

Mam swój gabinet/studio, ale ponad 50% treningów prowadzę online. Pandemia tutaj bardzo mi pomogła, bo wcześniej musiałem jeździć po klientach i bardzo dużo czasu spędzałem w rozjazdach, ale okazało się, że dzięki łączności video mogę pokazywać ludziom, w jaki sposób trzeba ustawić ciało. Tak samo wystarczy, że spojrzę na kogoś przez komputer, i wiem, jak go ustawić: „Słuchaj, biodra do tyłu, ramiona do przodu, ręce wyżej, głowa do tyłu”. Przed chwilą miałem sesję z całą grupą ludzi z Austrii. Nie ruszając się ze swojego domu w Bazylei, prowadzę też treningi dla osób z Urugwaju, Stanów, Polski, Holandii. Ba, od trzech lat prowadzę jednego klienta z Zurychu i w życiu się nie widzieliśmy na żywo.

Można powiedzieć, że pomysł na firmę podsunęła ci potrzeba rynku i twoje doświadczenie, że to tak po prostu przyszło z zewnątrz i zupełnie naturalnie… Czy możliwa jest zmiana pracy bez wyrzeczeń?

Prowadzę też stowarzyszenie Polish Professionals in Switzerland, które jest platformą networkingową dla osób, które są zainteresowane różnego rodzaju biznesami, mają pewne pomysły na działalność. Rozmawiam tam z ludźmi z różnych sektorów i kolejny raz zdałem sobie sprawę z tego, jak to wszystko w życiu się zazębia. Czasami ludzie próbują zmienić pracę i przychodzą do mnie z prośbą o radę, ponieważ sam zmieniałem zupełnie karierę (droga od pracownika business development w IT, jeżdżenia po całym świecie na kongresy do siedzenia w przydomowym studio i pomagania ludziom jest bardzo długa). Wiesz, co zawsze powtarzam tym ludziom? Zmień nie 100%, ale 80%, 50%, a może i 30% – wszystko zależy od danej sytuacji, od doświadczenia… Zatrzymaj pewne swoje zasoby i wykorzystaj je, ale w inny sposób.

Mimo że robię zupełnie coś innego, to niesamowicie pomaga mi fakt, że mam edukację i doświadczenie ze świata biznesu. Rozmowy, które prowadzę z moimi klientami, nie dotyczą tylko ramion i mięśni, ale wszelakich tematów. Dzięki temu ci ludzie chcą do mnie wracać, bo wiedzą, że czeka ich nie tylko trening, lecz także – mam nadzieję – wartościowe i ciekawe spotkanie. Zaczynając mój biznes, nie spodziewałem się, że tak głębokie relacje zacznę nawiązywać z klientami. Widuję się z nimi często i regularnie, zdecydowanie częściej niż z moimi najlepszymi przyjaciółmi (niestety), więc rozmowy, które prowadzimy, po roku, po dwóch latach wchodzą na inne poziomy, znamy swoje historie, znamy swoje problemy, potrzeby. Tutaj znowu te zębatki, o których mówiłem, się zazębiają i dostaję zlecenia na zupełnie inne rzeczy niż trening. Moi klienci proszę mnie o pomoc w różnych kwestiach, np. przy przebudowie domu, bo wiedzą, że mam doświadczenie w tej dziedzinie i wybudowałem tutaj w Bazylei swój dom, a że praca i kreowanie rękoma sprawia mi ogromną przyjemność… W całym moim życiu tak było, że te zębatki wciąż się zazębiały, jedna poruszała drugą, a ta – trzecią, otwierają się nowe ścieżki, nowe drogi, rodzą się nowe pomysły.

Procentuje też to, co mówiłeś na początku, że nie zamknąłeś się tylko na siatkówkę, lecz jesteś bardzo otwartym człowiekiem i masz wiedzę z różnych sfer. To, co zdecydowanie wyróżnia cię na rynku, to budowanie relacji z klientem na wielu płaszczyznach oraz możliwość pracy online. Czy jeszcze coś byłbyś w stanie wymienić?

Zdecydowanie te dwie rzeczy, ale nie tylko. Na pewno czymś, co mnie wyróżnia, jest także wąska specjalizacja. Nie jestem trenerem personalnym, który mówi ci: „No dobrze, to teraz podnieś ten ciężar”. Takich osób jest dużo i mam do nich ogromny szacunek, bo znam wielu z nich i wiem, że wykonują swoją pracę super, ale nie chciałem robić tego, co wielu, więc znalazłem swoją niszę, mniej znaną, a może nawet wywołującą u ludzi pewien lęk. Wiedziałem, że mimo tak wąskiej specjalizacji sobie poradzę, bo dużo osób potrzebuje pomocy, której nie znalazło w innych miejscach. To zapewne pomogło mi się zmierzyć ze strachem początkującego przedsiębiorcy. Tak, zaczynałem coś zupełnie nowego, w nowym kraju, bez języka, teoretycznie bez doświadczenia i w nowych okolicznościach… Ryzyko było duże, a jednak choć nie robię żadnej reklamy, mam klientów, bo unikalna dziedzina sprawia, że nie mam aż tak dużej konkurencji, a jak już ktoś jest zadowolony i widzi poprawę i czuje „powera”, to mnie poleca w swoim środowisku.

Powiedziałeś mi, że trafiłeś do Szwajcarii przypadkiem. Możesz coś więcej powiedzieć na ten temat? Co cię sprowadziło do Szwajcarii?

Żona…

Wszystko przez te kobiety!

Tak, wszystko przez te kobiety. Jak wspomniałem, w swoich poprzednich pracach jeździłem po całym świecie. Przyszedł czas, gdy w końcu z Islandii wróciłem do Polski, gdzie chciałem osiąść, poznać sympatyczną Polkę i zacząć kolejny etap życia. Los chciał inaczej. Pojechałem do Grecji na delegację, a tam poznałem Włoszkę, która mieszkała w Szwajcarii… Tak znalazłem się w Bazylei, gdzie już teraz zapuściłem korzenie, znam sąsiadów, mam rodzinę, znajomych i swój świat…

Czy można powiedzieć, że to jest twój dom? To jest twoje miejsce?

Tak, teraz już tak, to nie było jednak tak z dnia na dzień. Czułem się dobrze w różnych miejscach na świecie, także w Polsce, ale teraz czuję, że tutaj zapuściłem korzenie i mam swoje gniazdo, z którego bardzo lubię wyfruwać i do którego z przyjemnością wracam.

Jak sam wspomniałeś, masz duże doświadczenie, bo mieszkałeś w różnych miejscach na świecie. Czy możesz wskazać główne różnice między życiem w Szwajcarii a życiem w innych krajach?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie tak ogólnie. Na pewno tutaj żyje mi się dobrze na tym etapie życia, na którym jestem teraz: mam żonę, mam dzieci, mam pracę. Jednak niekoniecznie chciałbym mieszkać w Szwajcarii, gdybym miał dajmy na to dwadzieścia jeden lat. To, co jest teraz dla mnie atutem tego kraju, a więc to, że wszystko jest takie uregulowane, dla młodego chłopaka byłoby może trochę przeszkodą. Jako młody mężczyzna chciałbym może sobie więcej poszaleć. Teraz, gdy dzieci same chodzą do szkoły i gdy nie muszę się martwić o wiele rzeczy, życie w Bazylei jest dla mnie wygodne. W Szwajcarii jest przyjemnie, ślicznie, czysto. Wszystko chyba trzeba robić w swoim czasie.

Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Wojciecha Bachorskiego

A trudno było ci się zaadoptować do życia w Szwajcarii?

Cóż, ja nawet wróciłem do Warszawy i chciałem, żeby Nadia przyjechała do Polski, bo mi w Polsce było bardzo dobrze. Otworzyłem w Warszawie oddział firmy islandzkiej, dla której pracowałem, kupiłem mieszkanie. Wszystko dobrze się układało, zaczynałem kolejny etap. Więc to z Polską wiązałem przyszłość. Nadal lubię przyjeżdżać do mojego rodzimego kraju, ale teraz Szwajcaria jest moim domem. Tak zdecydowaliśmy także z tego względu, że w Bazylei mieszka cała rodzina mojej żony, a że to typowo włoska rodzina, to jest zawsze blisko i jest bardzo pomocna, a dzieci teraz także mogą się wychowywać z kuzynostwem, z którym są bardzo związane. W Warszawie nie mielibyśmy takiego wsparcia w rodzinie, moja mama jeszcze wtedy mieszkała w Stanach. Wiesz, tutaj mamy dużą rodzinę z włoskimi tradycjami, więc imprezy są bardzo liczne, jest wesoło, gwarno. Wbrew pozorom kultura polska i włoska są sobie bardzo bliskie, mimo że nasze kraje leżą w różnych częściach Europy. Rodzina, dobre jedzenie, dobre picie, bliskość, gościnność – to się wszystko liczy, dla mnie to zawsze były ważne elementy życia. Myślę sobie, że mojej żonie byłoby trudniej się przystosować do polskich warunków, niż mi do szwajcarskich. Cały czas utrzymujemy kontakt z Polską, dzieci i żona mówią po polsku, ja nauczyłem się trochę włoskiego i tak mamy u nas multi-kulti.

Czy jest coś, co cię rozczarowało w Szwajcarii?

Jest taka jedna rzecz. Podczas budowy domu zdałem sobie sprawę, że szwajcarska precyzja i jakość są trochę przereklamowane. Cały czas musiałem trzymać rękę na pulsie i nie było to do końca to, czego się spodziewałem. Myślałem, że wszystko pójdzie jak z płatka (myślę tu nie tylko o wykonaniu, ale też o całej strukturze biznesowej firm budowlanych), ale niestety spotkałem się z niedotrzymywaniem zapisów kontraktu, opóźnieniami, niesłownością. Oczywiście na całym świecie jest problem w budownictwie, ale myślałem, że tutaj będzie lepiej. Paradoksalnie firmy, które sprowadziłem z Polski, świetnie się sprawdziły.

Z kolei takim miłym rozczarowaniem było to, że stereotyp, że Szwajcarzy są sztywni, jest mitem. W rzeczywistości nie wszyscy są „kwadratowi”, poznałem wiele megaotwartych osób, a do tego bardzo pomocnych. Mam cały szereg znajomych Szwajcarów, o których mam bardzo dobre mniemanie. To tylko potwierdziło moje przekonanie, że ludzie są ludźmi (i to w pozytywnym tego wyrażenia znaczeniu), niezależnie od szerokości geograficznej.

To może spójrzmy na ten kraj od strony biznesowej. Jak prowadzi się działalność w Szwajcarii?

Pod tym względem wszystko działa rewelacyjnie. W Szwajcarii bardzo łatwo jest otworzyć działalność. Odkąd prowadzę firmę, nikt nie zapomniał zapłacić swoich rachunków, więc ja nawet nie sprawdzam, czy ludzie płacą, czy nie, czasami ktoś się spóźni, ale ludzie tutaj są bardzo słowni, a może po prostu mam szczęście do klientów. Fakt, żona zajmuje się moimi podatkami, więc w tej kwestii się nie wypowiem. Nie miałem większych problemów z samym prowadzeniem firmy. Fakt, wymaga to umiejętności organizacji czasu, prowadzenia terminarza, ludzie zmieniają terminy, bo coś wyskakuje czasami, a wówczas ja też muszę dokonać zmian w swoim kalendarzu, ale już się tego nauczyłem. Co więcej – nawet mi to nie przeszkadza. Dla klientów taka elastyczność jest dużym atutem.

Nie można prowadzić biznesu za sztywno, trzeba dać sobie luz, zaakceptować, że nie każdy miesiąc będzie taki sam i czasami coś się zmieni, ale jak jest ogólnie dobrze, to ta fala faluje wysoko. Jak się człowiek spina i na siłę coś robi, to dużo gorzej to wychodzi i ludzie to czują. Gdy z kolei jest się na ludzi otwartym, to ludzie to bardzo doceniają (pewnie bardziej podświadomie niż świadomie) i wracają. Cóż, raz ja muszę coś zmienić w grafiku, raz oni.

Mówiłeś o grafiku. Wyobrażam sobie, że on jest wypchany po brzegi. Jak ci się udaje zachować równowagę między życiem prywatnym i zawodowym? Jesteś tatą trojga dzieci, mężem, macie dużą rodzinę wokół siebie… Wyobrażam sobie, że to może być trudne.

Paradoksalnie jest to łatwiejsze niż wówczas, gdy się pracuje dla kogoś, w jakiejś korporacji czy firmie, bo wtedy wychodzisz rano z domu, nie ma cię przez dziesięć godzin, wracasz i dopiero wtedy zaczynasz żyć, rozmawiasz z dziećmi, z żoną czy mężem. Tymczasem od momentu, gdy zacząłem prowadzić swoją firmę, wstaję rano i zaczynam żyć od samego początku dnia, nie po pracy. Jemy razem śniadanie, a klientów ustawiam w porze, gdy dzieci są w szkole. Przeważnie na spokojnie wypijam kawę, patrzę w grafik, zaczynam sesje z klientami, a jak potrzebuję coś zmienić, to daję komuś znać z wyprzedzeniem. Gdy potrzebuję być w porze lunchu z dziećmi, no to jestem, więc mam tę elastyczność. To ja zarządzam czasem. Oczywiście próbuję się dostosować do klientów, ale ta płynność jest dużo lepsza. Gdy zacząłem pracować dla siebie, zarabiałem mniej, ale jakość życia była dużo lepsza, bo przecież nie tylko pieniądze wpływają na komfort życia, a i z czasem to wszystko się wyrównało. Oczywiście na początku trzeba mieć trochę cierpliwości, dać sobie czas na rozkręcenie interesów. Potem już jest bardziej z górki i teraz, gdy muszę coś załatwić, pójść z dziećmi do lekarza, gdzieś pojechać, wymienić się z żoną, bo ona ma na przykład jakieś spotkania w pracy, to przeważnie bez problemu mogę to wszystko dopasować do swojego rytmu pracy. Minusem tej płynności jest to, że żyję często z telefonem w ręku, często patrzę w kalendarz i sprawdzam wszystkie wiadomości czy kolejność sesji. Lecz ogólnie dzięki temu, mogę zaplanować dużo więcej wyjazdów wakacyjnych i wziąć pod uwagę rytm szwajcarskiego szkolnictwa z częstymi przerwami. W lecie robimy sobie wolne i jeździmy z dziećmi tu i tam. Możemy żyć pełnią życia, a to według mnie nie byłoby możliwe na taką skalę, gdybym pracował na etacie.

Zdecydowanie. Szczególnie przy szwajcarskim systemie opieki nad dziećmi i edukacji. Teraz – jak mówiłeś – dzieci są już starsze i same chodzą do szkoły, natomiast dla rodziców pracujących na etacie w Szwajcarii cała ta logistyka bywa trudna. Jak sobie radziliście wcześniej?

To jest kolejny plus tego, że pracuję dla siebie, że ja kontroluję swój harmonogram. Gdy patrzę na kalendarz dzieci, to wiem, o której będą w domu (a każde dziecko wraca o innej porze, bo system edukacji nie jest dostosowany do tego, że oboje rodzice chcieliby pracować), i mogę dostosować się do ich rytmu. Na pewno jest to wyzwanie dla wielu rodzin z dziećmi – zdaję sobie z tego sprawę.

Jesteście otoczeni rodziną żony, wasze więzi są bardzo silne. Jaką rolę odgrywa rodzina w twoim biznesie? Jakie ma zdanie na temat twojej pracy? Jak cię wspiera w tych wszystkich przedsięwzięciach?

Powiem o najbliższej rodzinie, czyli o mojej żonie i o dzieciach. Trzeba zaznaczyć, że moja praca jest też dla nich wyzwaniem. Dlaczego? Co prawda moje studio jest dobrze wytłumione, lecz i tak moje dzieci muszą pamiętać, by być w miarę cicho, gdy przyjmuję klientów, nie mogą za bardzo szaleć, a trzeba zaznaczyć, że mają bardzo dużo energii – nie wiem po kim. Poza tym na początku działalności olbrzymią pomoc dostałem od żony. Dużo rozmawialiśmy o mojej firmie, Nadia doradzała mi w kwestii strony internetowej. Poza tym świadomość, że ona pracuje, dawała mi spokój, że w razie potrzeby i tak byśmy sobie dali radę. Teraz to już się kręci. Na szczęście nie muszę się przygotowywać do spotkań, nie muszę robić self-evaluations i opracowywać celów rozwojowych – mówię to trochę z przekąsem i ironicznie, ale chyba jestem już za dorosły na to i dobrze mi z tym, że jestem szefem własnego czasu i losu. Ile czasu przeznaczało się na te wszystkie meetingi, a teraz po prostu nie koncentruję się na tych wszystkich pobocznych kwestiach, lecz na tym, co najważniejsze – na klientach. By osiągać cele, nie muszę o nich mówić godzinami. Skupiam się na pracy z ludźmi i to mi wystarcza. Nawet nie myślałem, jak ważny będzie dla mnie feedback od klientów, nawet takie krótkie: „Dzisiaj było super!” albo „Jej, przed treningiem bolało mnie tutaj, a teraz już jest dużo lepiej”. To mnie zawsze motywuje.

Co jeszcze istotne, z czasem nauczyłem się też kontrolować ilość energii oddawanej i przyjmowanej. Na początku działalności, po całym dniu pracy po prostu padałem z nóg, bo na treningach non stop muszę być maksymalnie skoncentrowany, muszę tłumaczyć wszystko. Nie mogę patrzeć w telefon albo pić kawki, muszę być cały czas skupiony. Okazało się to trudniejsze niż mi się wydawało, dlatego po pracy byłem zadowolony, ale wycieńczony. Dopiero z czasem nauczyłem się znajdować równowagę między energią, którą wydatkuję i która wraca. To jest przecież współpraca. To nie jest tak, że tylko ja daję. Byli wręcz klienci (owszem, było ich mało), którym po jakimś czasie musiałem podziękować, ponieważ po sesji z nimi czułem się wycieńczony.

Cudownie, że miałeś w sobie taką – nie wiem, czy to dobre słowo – odwagę, by powiedzieć: „Nie, dziękuję za współpracę, bo ja tutaj muszę o siebie też zadbać”.

Wiesz, to też nie było takie oczywiste. Trochę mnie to zaskoczyło, ale wiedziałem, że po prostu o sobie też trzeba pamiętać. Przede wszystkim daję i próbuję się zaopiekować innymi, ale jakoś też muszę zachować energię dla dzieci, żony, samego siebie i znajomych, rodziny.

Jakie masz pomysły do zrealizowania zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym? Jakie cele jeszcze chciałbyś osiągnąć?

Oj, wiele. Może nawet za dużo, ale też się uczę troszkę te cele ograniczać, aby nie tylko żyć tym, co będzie, lecz także cieszyć się z tego, co jest teraz, bo jest teraz bardzo fajnie, mam dobry okres w życiu, jakoś to wszystko jest poukładane. Próbuję więc się tym cieszyć, a nie myśleć, czego jeszcze mi brakuje.

Jednym z moich zamierzeń jest doskonalenie techniki pływania. Żona mi nawet zrobiła prezent w postaci vouchera na kurs pływania, więc te sesje z ekspertem od pływania pomogą mi ten cel osiągnąć. Myślę też o tym, żeby otworzyć drugą firmę. Jak wspomniałem, bardzo lubię pracować rękoma i organizować projekty. Dlatego też sam w dużej mierze ten mój dom zbudowałem i pomogłem wielu klientom Planu B Fitness przy ich projektach i przebudowach. Widzisz, znów te zębatki się zazębiają. Przychodzą do mnie osoby, które z kolei ja zatrudniam na różnych etapach, by jakąś część projektu dla mnie realizowały, i widzę, że chodzą jakieś takie pokrzywione, to mówię: „Słuchaj, prowadzę Plan B Fitness, to może mógłbym ci pomóc”. Więc jeden biznes napędza drugi, ale to na razie takie luźne myśli, nie mam jeszcze sfinalizowanego planu.

Kolejna rzecz – może nie cel, ale pewna droga – to podróże. One zawsze były moją pasją, więc podróżuję dużo – zarówno z rodziną, jak i sam. Wkrótce lecę do Nepalu, by zobaczyć jeszcze większe góry, niż my tutaj.

W ogóle mam w sobie takie przekonanie, może zabrzmi to trochę jak cliché, że sama droga jest często ciekawsza niż cel, więc chciałbym doskonalić umiejętność doceniania danej chwili. No ale planowanie też jest świetne i ważne. Dozuję sobie po trochu wszystkiego, więc lubię sobie pomarzyć, lubię też planować. Jak mam ten koncept wycieczki, to już jestem gdzieś tam, zacieram ręce i wiem, że będzie ciekawie, inaczej, więc dzięki temu łatwiej jest mi też pokonać jakieś codziennie problemy. Tak teraz myślę, że może to wszystko, co mówię, brzmi tak trochę sielankowo, że może to wydawać się przedstawione w zbyt kolorowych barwach, ale moje życie jest takie jak u wszystkich: raz na górze, raz na dole. Jak to śpiewają Elektryczne Gitary: „Wszystko jedno, gdzie się żyje, raz się chudnie, raz się tyje”.

Zgadzam się z tobą. Wiesz, obecnie żyjemy w kulturze instagramowej i niestety często patrzymy na powierzchnię czyjegoś życia, która wydaje się taka cukierkowa, ale każdy ma swoje życie, każdym ma pewne problemy, tu się kran urwie, a tu dziecko zachoruje, to znów samochód odmówi posłuszeństwa…

Oczywiście, problemy były, są i będą. Dlatego też próbuję patrzeć na życie z większym dystansem i nie brać wszystkiego tak dosłownie albo tak bardzo na sztywno. Jesteśmy jakąś małą jednostką w wielkim świecie. Nie pomniejszam niczyich problemów ani nawet swoich, bo inni mają większe wyzwania, ale to, że nie jesteśmy w środku wojny, nie znaczy, że nasze problemy nie są ważne…

Mamy swoją perspektywę… Mamy też możliwości, o których mówiliśmy…

Na pewno, a możliwości, które mamy tutaj, w Szwajcarii, są niesamowite i trzeba je wykorzystywać i trochę pamiętać o innych.

Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Wojciecha Bachorskiego

Pięknie powiedziane Wojtku. Skorzystam więc z tej wspaniałej możliwości rozmawiania z tobą i zaproszę cię do ćwiczenia z wyobraźni. Mamy taką sytuację: przychodzi do ciebie taki człowiek, który utknął w korporacji i stuka te „excele” albo analizuje setki danych, siedząc za biurkiem. Nagle budzi się po kilku latach i odkrywa, że nie jest w stanie przekręcić głowy w jedną stronę albo nie może podrapać się po plecach między łopatkami, bo ma ograniczoną ruchomość stawów. Co byś mu doradził? Od czego zacząć w takiej sytuacji, kiedy mamy zero ruchu, a organizm mówi: „Stop, zatrzymaj się, daleko nie pojedziemy tym pojazdem”?

Przede wszystkim warto zdefiniować odpowiedni cel. Nie można porywać się na Mount Everest, jeśli do tej pory nie chodziło się nawet po pagórkach. Trzeba zacząć od małych kroków, ale – uwaga – trzeba zacząć, bo nie robiąc nic albo narzekając, nic się nie zmieni. Nie można też liczyć na magiczną pigułkę czy na to, że ktoś przyjdzie i wszystko za nas załatwi albo że nagle przestanie boleć, gdy poćwiczę dwa razy albo pójdę na jeden masaż. Owszem, masaż jest świetny i pomaga, ale aby naprawdę poprawić sytuację, przeważnie trzeba zrobić więcej. Tu trzeba samemu wziąć się za siebie i coś w tym temacie zrobić, masażysta ani nikt inny za nas tego nie załatwi. Na początku nie trzeba ćwiczyć godzinami, wystarczy piętnaście, dziesięć, a nawet pięć minut dziennie – to już będzie więcej niż nic. Próbuję moim klientom wytłumaczyć (zwłaszcza na początku pracy), że owszem, ćwiczą ze mną godzinę, ale kolejnego dnia muszą sami pracować przez dziesięć minut. Nie godzinę, a zaledwie dziesięć minut! Ustaw ciało w odpowiedni sposób – jak cię tego uczę – rano i wieczorem. Następnego dnia zrób to samo, ale wytrzymaj pięć minut dłużej. Małymi krokami. Nie wywracaj życia do góry nogami, nie zaczynaj ćwiczyć dziesięć razy dziennie, nie chodź od razu na siłownię każdego dnia, bo po pierwsze – na dłuższy dystans nie dasz tak rady, a po drugie – takie porywanie się z motyką na księżyc wcale nie jest zdrowe. Dla większości z nas są cztery podstawowe składniki na poprawienie swojej sytuacji: małe kroki, trochę cierpliwości oraz otwartość umysłu i zmiana niektórych nawyków. To ostatnie jest chyba najtrudniejsze, ale znowu: małe kroki i odpowiednie nastawienie. Wystarczy tu troszkę ćwiczeń, rozciągania, zmiana pozycji ciała (szczególnie gdy ktoś siedzi dużo przed ekranem), zmiana ergonomii pracy i konsekwencja.

Zastanawiam się, czy bardziej się czujesz fizjoterapeutą czy trenerem fitnessu? A może ani tym, ani tym…

Dobre pytanie. Na pewno nie jestem fizjoterapeutą. Nie mam takiego wykształcenia, co nie znaczy, że się na tym nie znam. Współpracuję z fizjoterapeutami, więc rozumiem ich sztukę. W dużej mierze jest też tak, że gdy patrzę na kogoś, to po tym, jak ta osoba stoi, siedzi, jak się porusza, jestem w stanie zdiagnozować jej problem. Następnie, gdy zaczynam pracować z danym człowiekiem, potrzebuję kilka sesji, żeby poznać tę osobę – zarówno mentalnie, jak i fizycznie, sprawdzić jej mobilność. To pomaga mi rozeznać się, nad czym musimy popracować. Zawsze też mówię, że pracujemy nie nad jednym mięśniem, lecz nad całymi łańcuchami mięśniowymi. Słowa „łańcuch” używam tu celowo. Jak wspomniałem, łańcuch jest stworzony z ogniw, a to najsłabsze z nich zawsze samo się pokaże, więc jak naciągamy cały łańcuch, odkryjemy to najsłabsze ogniwo. Mogą być trzy osoby, a każdej z nich podczas tego samego ćwiczenia zapalą się czerwone lampki w innych miejscach. Dajmy na to, że jedna osoba będzie musiała popracować nad kolanami, druga nad biodrami, a trzecia nad kręgosłupem. Tak więc ten sam łańcuch pracuje, ale w inny sposób. Tak więc bardziej jestem trenerem niż fizjoterapeutą, ale fitness rozumiem nie jako zestaw ćwiczeń ogólnorozwojowych, lecz jako zdrowie. Można powiedzieć, że czuję się osobistym trenerem od pleców i dobrej funkcjonalności całego ciała.

Taki trener zdrowego ciała.

Tak, trener zdrowego ciała. Niektórzy dziwią się, że w moim studio jest bardzo mało sprzętu. To dlatego, że w Foundation Training używa się tylko ciężaru własnego ciała. Owszem, mam kilka rzeczy, których używam w przypadku osób, które muszą trochę wzmocnić swoje ciało, ale nie to jest podstawą, dlatego nie uważam się za trenera personalnego, bo ten kojarzy się z taką osobą, która bierze cię do siłowni i motywuje do pompowania. Ja nikogo nie pompuję, a moje ćwiczenia są bardziej płynne, troszkę jak joga, trochę jak pilates i w podobny sposób używa się własnego ciała i trzeba być w miarę skoncentrowanym. Myślę, że mimochodem dużo pracuję nad podejściem ludzi do swojego ciała i do sposobu poruszania się, bo to jest niesamowicie ważne.

Masz bardzo duże doświadczenie w sporcie, ale masz też olbrzymie doświadczenie w biznesie. Co mógłbyś doradzić osobom, które są dopiero na początku drogi do własnego biznesu?

Przede wszystkim praktyki. To jest fajne w Szwajcarii, że podczas nauki szkolnej bardzo szybko stawia się na zdobywanie doświadczenia, na praktykę. To jest według mnie bezcenne. Dlatego trzeba się gdzieś po prostu zahaczyć, bo tak wprowadzamy zębatki w ruch: jedno koło doświadczeń zazębia się z drugim i to się tak kręci. Tak jest z ćwiczeniami i tak jest z biznesem: trzeba zacząć. Działaj! Jak się zacznie działać, to wtedy kolejne szanse się pokazują. Trzeba iść do przodu i próbować.

Myślę sobie, że jak coś zgubimy, też możemy siedzieć i płakać, że tego nie ma, a możemy zacząć szukać…

…można zacząć szukać, można zacząć myśleć o alternatywach, pożyczyć, kupić nowe, zrobić, zbudować. Zobacz, ile jest możliwości. Szukajmy rozwiązań i możliwości, nie przeszkód.

Szukajmy!

Kim jest Wojciech Bachorski
Zdjęcie pochodzi z prywatnego archiwum Wojciecha Bachorskiego

Wojciech Bachorski – sportowiec, trener, instruktor, który grał profesjonalnie w siatkówkę w USA, w Polsce i Islandii. Po poważnym urazie kręgosłupa odkrył Foundation Training. Wrócił do aktywnego życia, by jako Certyfikowany Instruktor Foundation Training w swojej firmie Plan B Fitness pomagać innym pozbyć się bólu i kontuzji, wzmocnić łańcuchy mięśniowe pleców i całego ciała i przywrócić prawidłową sylwetkę.

Jeden z założycieli stowarzyszenia Polskich Profesjonalistów w Szwajcarii (Polish Professionals in Switzerland).

Od 2011 roku mieszka w Szwajcarii ze swoją żoną i trojgiem dzieci.

Wojtka znajdziesz tutaj:
www.planbfitness.ch
https://www.facebook.com/PlanBFitnessCH
https://www.linkedin.com/in/wojtekbachorski

spot_img
spot_imgspot_img
REKLAMAspot_img
REKLAMAspot_img

Zobacz również

REKLAMAspot_img
REKLAMAspot_img