Chcesz oczami kobiet spojrzeć na prawdziwe oblicze Szwajcarii? Zapraszamy do lektury naszego nowego cyklu artykułów „Szwajcaria w spódnicy”. Poznaj historie kobiet, które odważyły się na życiową zmianę! Odkryj, co tak naprawdę kryje się za mitem szwajcarskiego dobrobytu i wysokiej jakości życia. Czy naprawdę jest tak różowo, jak to często przedstawiają media?
Rozmawiamy z Polkami takimi jak Ty. Przeczytasz o ich sukcesach i o codziennych zmaganiach z nową rzeczywistością. Poznasz blaski i cienie życia w jednym z najbogatszych krajów Europy. Dołącz do nas i odkryj Szwajcarię od kuchni! Nie przegap żadnej z naszych rozmów!
Tym razem o podróżach, wielojęzyczności i życiu matki i kobiety za granicą z Martyną Górniak-Pełech rozmawia Anna Trzcińska.
Martyno, zaintrygowana tematem twoich licznych przeprowadzek zerknęłam na twój profil na Facebooku. Czy one były związane z rozwojem osobistym i zawodowym? Czy był inny powód?
Trudno powiedzieć. Wszystko zaczęło się jeszcze na studiach. Kłamałabym więc, gdybym powiedziała, że to faktycznie była sprawa czysto zawodowa. Wydaje mi się, że najpierw była wewnętrzna potrzeba poznania świata. Ta ciekawość innych kultur jest w każdym członku naszej rodziny, bo warto zaznaczyć, że przeprowadzaliśmy się całą rodziną. Owszem, ja sama wcześniej też, ale potem już z rodziną. Myślę, że jakoś podświadomie ustawiliśmy swoje życie zawodowe, by móc realizować tę potrzebę poznawania świata.
To coś naprawdę fascynującego. Powiedz, proszę, jakie wyzwania napotykałaś podczas adaptacji do życia w poszczególnych krajach, szczególnie jako kobieta i matka, bo te kwestie nas tutaj najbardziej interesują.
Najwięcej wyzwań czekało na mnie właśnie w tej przestrzeni rodzicielskiej. Podczas pierwszych moich przeprowadzek, gdy byłam jeszcze niezamężna, wszystko jakoś tak gładko szło. Gdy teraz porównam sobie pierwsze dni w Nowym Jorku, do którego wyjechałam zupełnie sama z naszymi początkami w Szwajcarii, gdzie już przybyliśmy całą rodziną, to różnica jest kolosalna. Zupełnie inaczej jest, kiedy faktycznie podróżuje się i zmienia miejsce zamieszkania jako cała rodzina.
Dlaczego?
Wiesz, gdy wyjeżdżamy sami, to wszystko jest takie łatwe, dlatego że cokolwiek by się nie wydarzyło, a nawet jakby się noga powinęła, to wyłącznie my jesteśmy w to wszystko zamieszani. Kiedy przeprowadzamy się z całą rodziną, to mamy zawsze z tyłu głowy, że jesteśmy odpowiedzialni za inne osoby i to o nie musimy się zatroszczyć. Wówczas na wszelkie niepowodzenia nie można zareagować: „Nic się nie stało! Przecież w razie czego można się spakować, wrócić do Polski”. No nie, to już tak nie wygląda, szczególnie kiedy dzieci są starsze, bo powiem szczerze, że dopóki dzieci były małe, to te zmiany też były łatwiejsze. Na takim etapie żłobkowo-przedszkolnym, kiedy jeszcze nie wchodziły w grę przyjaźnie dziecięce, kiedy ta szkoła nie była taka poważna, to było łatwe. Trudność dopiero się zaczęła w połowie szkoły podstawowej. Wtedy rzeczywiście już się zaczynają schody.
Zdaję sobie też z tego sprawę. Mój syn co prawda urodził się tutaj, w Szwajcarii, ale też mieliśmy jedną przeprowadzkę, gdy miał 7 lat. Także to, co mówisz w związku z jakimiś przyjaźniami, relacjami tego dziecka, jest dla nas jako dla matek bardzo ważne. Wiele kobiet marzy o podróżach, o życiu w innych krajach, lecz właśnie martwi się o to, jak zmiana miejsca zamieszkania wpłynie na dzieci. Jakie masz doświadczenie w tym względzie?
Jeżeli chodzi o przeprowadzki, to ja myślę, że kobiety mają taką przypadłość, że bardzo biorą wszystko do siebie i martwią się o to, jak to będzie. Bardzo ważne jest dla nas to, jak te dzieci się zaadaptują do nowych warunków, ile czasu będą potrzebowały, żeby się nauczyć języka, czy odnajdą się wśród rówieśników. Zauważ, że te pytania rodzą się w naszych głowach nawet wtedy, gdy zmieniamy miejsce zamieszkania na terenie Polski, a co dopiero, jeżeli lądujemy w innym kraju, z obcym językiem, w obcej kulturze, gdzie musimy płacić obcą walutą, odnaleźć się w innych tradycjach? Tych pytań i wątpliwości jest dużo, dużo więcej. Rzeczywiście kobiety, matki strasznie się denerwują. Sporo osób do mnie pisze z pytaniami o to, jak będzie z tym dzieckiem, a jak to będzie z przedszkolem, a jak to będzie ze szkołą, a jak to dziecko się odnajdzie. Zawsze wtedy mówię, że dziecko się odnajdzie, tylko ty się musisz odnaleźć. Jeżeli mama się odnajdzie, to i dziecko się odnajdzie. Jeżeli mama pozytywnie podejdzie do tematu przeprowadzki, to i dziecko sobie poradzi. A jeżeli dziecko będzie wracało z nowej szkoły do domu i będzie słyszało od mamusi, że jest ciężko, no bo tego języka nie zna, a ta pani w sklepie jest niesympatyczna, a tam czegoś nie zrozumiała, to będzie te negatywne emocje sobie przyswajać, będzie patrzeć na to nowe miejsce przez pryzmat mamy. Takie jest moje doświadczenie, łatwiej jest dziecku, gdy matka podchodzi do nowego kraju z uśmiechem i wierzy w to, że wszystko się uda, choć będzie trudno, bo zawsze jest trudno. Przeprowadzałam się trzydzieści pięć razy w swoim życiu i zawsze było trudno.
Martyno, wspomniałaś, że ktoś prosi cię o radę, wsparcie, informacje, tak? Czy to są kobiety z różnych krajów, czy tylko Polki?
Tak, są to kobiety z różnych krajów, ale przede wszystkim z Polski. Wynika to stąd, że moimi głównymi obserwatorkami w social mediach są faktycznie Polki, ponieważ moje media społecznościowe są w języku polskim, ale mam mnóstwo znajomych z całego świata, z racji, że mieszkałam w wielu krajach i każdy, kto myśli o przeprowadzce, o zmianie kraju życia, ma gdzieś w głowie, że trzeba zadzwonić lub napisać do Martyny. Bywa, że są to osoby anglojęzyczne, hiszpańskojęzyczne, które bardzo często do mnie piszą, ponieważ poznaliśmy się w którymś kraju i już znają historię naszego życia, kojarzą, że jesteśmy nomadami.
Martyno, a w jaki sposób zmiany kulturowe i środowiskowe wpływały na Twoją rodzinę, szczególnie na dzieci?
To jest coś niesamowitego, dlatego że zawsze nam się wydaje, że jak wchodzimy do nowego kraju, to trzeba się nauczyć języka i kropka. Dużo osób nie zastanawia się na tym, że to nauczenie się języka to dopiero pierwszy kroczek do integracji ze społecznością. Tymczasem, żeby czuć się dobrze, musimy poznać trochę kultury danego kraju, musimy poznać trochę tradycji, musimy poznać trochę jedzenia i to wszystko dopiero wpływa na adaptację, która jest bardzo, bardzo ważna. Nawet w naszym przypadku, kiedy my faktycznie bardzo często zmieniamy kraje, to zawsze, absolutnie zawsze staramy się zintegrować z ludźmi, dlatego, że żeby czuć się dobrze wśród ludzi, musimy być z nim zintegrowani. Nie można chodzić ulicami jak outsiderzy, kosmici, niezrozumiani całkowicie przez innych.
Czyli taka adaptacja w różnych krajach dla was nie jest już czymś stresującym?
Stresującym już nie. Po tylu przeprowadzkach stresu już nie ma dużego, ale zawsze jest zaskoczenie. Zawsze. Nie wiem, jak to jest możliwe. Każda kultura, każdy kraj ma takie niuanse, które nas zaskoczą. I my już wiemy, że pierwszego dnia nie wypijemy spokojnie kawy, bo zostaniemy czymś tam zaskoczeni. W Szwajcarii na przykład zostaliśmy zaskoczeni sposobem wynajmu mieszkania. W wielu krajach wynajmowaliśmy mieszkania, ale tylko w Szwajcarii okazało się, że nie jest to takie łatwe. Bo dla przykładu na Malcie, kiedy ma się dzieci, znajduje się mieszkanie w ciągu pięciu minut. Maltańczycy, którzy są przyzwyczajeni do turystów, przyjeżdżających i wyjeżdżających, lubią stabilizację. Kiedy więc słyszą, że przyjeżdżasz z dwójką dzieci, to jeszcze tego samego dnia oddadzą ci swoje mieszkanie i jeszcze lodówkę zapełnią. Zrobią wszystko, abyś się dobrze tam czuła, bo wiedzą, że zadbasz o mieszkanie i nie wyjedziesz po tygodniu, po dwóch czy po miesiącu.
Z kolei w Szwajcarii to działa troszeczkę inaczej. To, że jesteśmy rodziną z dwojgiem dzieci, nie było naszym atutem. Byliśmy w kolejce między innymi ludźmi, którzy również szukali mieszkania. Także to było niesamowite dla nas zaskoczenie.
Czy można powiedzieć, że takim szczególnie bliskim miejscem dla was jest właśnie Malta? A może macie inne, ważne dla was miejsce?
Nie ma takiego jednego miejsca. Kiedy przeprowadzamy się tak często, w sercu nosimy wszystkie te kraje. To jest coś absolutnie niesamowitego. Zawsze się mówi, że mamy jeden dom, jedną tożsamość, jedno obywatelstwo, swoją własną kulturę, a kolejny poznany język jest już językiem nabytym, podobnie z kulturą. To widać nawet w słowniku – drugi język, obcy język, nabyta kultura. Natomiast jeżeli my mieszkamy w danym kraju i faktycznie integrujemy się z ludźmi, z czasem uczymy się ich kultury, uczymy się ich języka, to, nawet kiedy opuszczamy ten kraj, on zawsze z nami będzie.
Owszem, Malta jest nam bardzo bliska, bo dzieci tam uczyły się chodzić, tam uczyły się jeździć na rowerku. Był to piękny okres naszego życia. Dzieci były malutkie i faktycznie wszyscy chłonęliśmy tę maltańską kulturę. Ale myślę, że tak samo bliska jest mi Hiszpania, która była moim drugim krajem, w którym zamieszkałam i która zmieniła diametralnie moje życie, bo właśnie od Hiszpanii zaczął się szereg podróży i wszystkie te kraje mam w sercu.
Jesteś specjalistką od wielojęzyczności u dzieci. W jakich językach porozumiewają się Twoje dzieci na co dzień? Który z nich uznają za swój pierwszy?
Nasze dzieci nie mają pierwszego języka. To jest podstawa. Dlaczego? Paradoksalnie cała historia z wielojęzycznością zaczęła się w Polsce, a nie za granicą. Wcale nie było tak, że wyjechaliśmy za granicę i tam dzieci zaczęły się uczyć języka. Nie, to było troszeczkę inaczej. Ja pracowałam wtedy jako lektorka w polskiej szkole językowej i kiedy byłam w ciąży, na jednej z konferencji dowiedziałam się o tym, że dziecko już w łonie matki uczy się języka. Zaczęłam szukać informacji na ten temat. To było 14 lat temu. W Polsce absolutnie nikt wtedy nie myślał o tym, żeby uczyć dziecko obcego języka, żeby w ogóle mówić do swojego brzuszka w obcym języku. Czytałam więc artykuły na angielskich i amerykańskich stronach internetowych i postanowiłam wprowadzić w życie tę metodę nauczania języka. Mieszkając w Krakowie, mówiłam do swojego brzuszka po hiszpańsku. A kiedy dziecko się urodziło, nadal mówiłam do niego po hiszpańsku. Mój mąż z kolei mówił do syna po angielsku. Dlaczego? Kiedy powiedziałam mu o tym pomyśle, zdecydował, że jeżeli faktycznie możemy dziecku zupełnie za darmo dać znajomość obcego języka, to będzie mówił do niego po angielsku (ma świetny poziom języka angielskiego, bo studia kończył w Anglii). A przecież wokół siebie mamy środowisko (babcie, dziadków, ciocie, wujków, przyjaciół), w którym mówi się po polsku, więc dzieci faktycznie nauczą się języka polskiego.
To nie jest proste. Co was motywowało?
Oboje mieszkaliśmy za granicą, zanim pojawiło się pierwsze dziecko, i widzieliśmy, że w Polsce mamy kulturę jednojęzyczną, ale w innych krajach już nie. Zanim urodziło się nam dziecko, mieliśmy już kontakt ze Szwajcarią, więc wiedzieliśmy, że Szwajcarzy są wielojęzyczni. Mieliśmy kontakt z Maltą, wiedzieliśmy, że Malta jest dwujęzyczna. Także wiedzieliśmy, że można to osiągnąć. Nie ma tego jeszcze w Polsce, ale można to osiągnąć. Był to eksperyment. Ludzie na nas patrzyli jak na wariatów, ale robiliśmy swoje. Poza tym wiedzieliśmy, że w pewnym momencie wyjedziemy za granicę (długo nie trzeba było na to czekać). Chcieliśmy przygotować na to naszego synka i przekonać się, czy metoda, którą przyjęliśmy, się sprawdzi.
Życie się akurat tak poukładało, że mąż dostał propozycję pracy na Malcie. Sprawdziliśmy, że to kraj anglojęzyczny. Wszystko jest pięknie, nie będziemy dodawać kolejnych języków. Szkoła nam będzie pięknie pielęgnować język angielski. I co się okazuje? Na Malcie jest język maltański i system edukacji na Malcie funkcjonuje w języku maltańskim. Pani w sekretariacie powiedziała nam, że syn niestety będzie musiał nauczyć się języka maltańskiego. No i znowu zawirowanie w głowie. Dużo osób nam mówiło, że zaburzymy dzieciom tożsamość. Wiele ludzi mówiło, że dzieci będą miały opóźnioną mowę, bo przecież trzy języki równolegle wprowadzane to jest bardzo dużo. Ale sobie pomyślałam, że jeżeli ktoś ma wprowadzić czwarty, to dlaczego nie maltańska szkoła.
Ile twój syn miał wtedy lat?
Dwa. Poszedł do maltańskiego childcare – takiego naszego żłobka. Natomiast na Malcie dzieci w wieku 3 lat już idą do szkoły, do kindergarten, co odpowiada naszej zerówce. Znajduje się ona w budynku szkoły, dzieci chodzą w uniformach szkolnych. Można powiedzieć, że to już funkcjonuje jak szkoła. Ale o ile childcare był prowadzony w języku maltańskim, szkoła podstawowa była dwujęzyczna: równolegle obowiązywał tu angielski i maltański. Wszystkie przedmioty były wykładane w dwóch językach. Także ten maltański nam spadł z nieba.
Jako w sumie czwarty język, prawda?
To był czwarty język, tak. Chcieliśmy na tym poprzestać, bo dla mnie to już było dużo. W tym momencie uczeń przerósł mistrza. Nasze dziecko zaczęło porozumiewać się czterema językami, gdzie ani ja, ani mój mąż nie znaliśmy maltańskiego i go się nie nauczyliśmy do końca.
Martyno, czy zauważasz jakieś korzyści związane z wychowaniem dzieci w środowisku wielojęzycznym? W tym momencie twoje dzieci porozumiewają się w czterech, a nawet pięciu językach – popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba teraz władają jeszcze niemieckim.
Tak, tak. Gdzieś jeszcze po drodze pojawił nam się włoski. Nie znają płynnie włoskiego, ale potrafią się fajnie komunikować w tym języku, dlatego że na Malcie jest pełno włoskich dzieci, z którymi one miały cały czas kontakt. Natomiast teraz mieszkają w Szwajcarii, kontynuują te włoskie swoje przyjaźnie, bo w Szwajcarii też mamy dużo Włochów. Także porozumiewają się faktycznie z dziećmi włoskimi pół włoskim, pół hiszpańskim, ale widzę, że po włosku świetnie rozumieją. No i pojawił nam się niemiecki i szwajcarski niemiecki, który również traktowaliśmy jak kolejny język. Kiedy przyjechaliśmy, osiedliśmy na początku w kantonie Zurych, pod samym miastem Zurych, gdzie było bardzo dużo obcokrajowców, więc dzieci porozumiewały się przeróżnymi językami, ale jeżeli chodzi o niemiecki, to to był bardziej czysty język niemiecki, ten szkolny. Kiedy zaś po roku wyjechaliśmy do Aargau i tam zamieszkaliśmy, okazało się, że wszystkie dzieci, które bawią się po szkole, nie używają tego Hochdeutsch, więc nasze dzieci musiały troszeczkę przestawić sobie jednak znowu języki w głowie, żeby móc bawić się z rówieśnikami. O, dzieci nie chcą nic innego, jak skomunikować się z kolegami, i zrobią wszystko, co potrafią, żeby się z nimi porozumieć. Nawet nauczą się właśnie dodatkowego języka. To jest bardzo ciekawe.
A jeżeli chodzi o korzyści wielojęzyczności?
Przede wszystkim dzieci są odważniejsze, bardzo otwarte na wszelkie zmiany, są otwarte na obcokrajowców, nie boją się. Nie ma czegoś takiego, że podchodzi do nas osoba, która mówi w jakimś języku – nie ważne, czy go rozumiemy, czy nie – zaczyna do nas mówić, a w nas pojawia się strach. Dzieci będą używać wszystkich możliwych języków, jakie tylko mają w głowie, żeby się skomunikować. Także to jest fenomen. Pamiętam nas Polaków, wychowujących się właśnie w Polsce jednojęzycznej, kiedy stając przed obcokrajowcem, odczuwaliśmy taką blokadę, że nie potrafiliśmy wyrzucić z siebie ani słowa, nawet gdy znaliśmy angielski. Natomiast dzieci, które wychowują się w środowisku wielojęzycznym, nie mają żadnej blokady. I to nie jest tak, że im ta blokada nagle zniknęła, nie. One od urodzenia są wychowywane wielojęzycznie i ta blokada u nich się nigdy nie pojawiła i pewnie się już nigdy nie pojawi, bo naprawdę fantastycznie żonglują językami. A teraz, ponieważ ja nie znam niemieckiego, doskonale potrafią to wykorzystać między sobą.
Czyli między sobą rozmawiają też w szwajcarsko-niemieckim dialekcie? Ja widzę też to po moim synku – jeżeli się spotyka z kolegami, którzy przychodzą do nas do domu, rozmawiają w szwajcarskim niemieckim, który dla mnie, mimo że mieszkam tutaj tyle lat, jest dość trudnym językiem, bo używam tylko Hochdeutsch. Dlatego też ja ich po prostu nie rozumiem.
Tak, to jest właśnie to. Ciekawe jest to, że kiedy dzieci są małe i uczą się języków, to im się wydaje, że cały świat jest wielojęzyczny. Moje maluchy potrafiły do mnie mówić w przeróżnych językach, uważając, że ja na pewno znam wszystkie języki. Zdarzało się też, że pytały mnie, jak po chińsku powiedzieć „jabłko”, bo nie potrafiły zrozumieć, że mama nie zna chińskiego. Skoro zna hiszpański, angielski, polski, na pewno też zna chiński. I na odwrót. Jeżeli widziały osoby na ulicy, to uważały, że w jakim języku by się nie wypowiedziały, to ta osoba je zrozumie. Dopiero gdzieś około szóstego czy siódmego roku życia zrozumiały, że one znają takie języki, a ktoś zna inne języki i teraz, żeby się porozumieć, trzeba dokleić język do twarzy. Wyobraź sobie, że one idealnie dopasowują język do twarzy swojego rozmówcy. To jest bardzo ciekawie. Mamy przyjaciół hiszpańskojęzycznych. Dzieci spojrzą tylko na ich twarze i już zmieniają język na hiszpański, żeby się dobrze porozumieć. U nastolatków działa to już tak zaawansowanie, że jeżeli są wśród niemieckojęzycznych dzieci, a chcą między sobą coś powiedzieć, tak aby inni nie zrozumieli, na przykład krzycząc podczas gry w piłkę: „Kopnij w prawo!”, to posługują się polskim czy hiszpańskim, bo zdają sobie sprawę z tego, że inne dzieci znają angielski, a polskiego nie. Czyli żonglują tymi językami stosownie do sytuacji i własnych potrzeb. Jeżeli chcą mieć jakiś sekret, szykują mi prezent na urodziny, to rozmawiają po maltańsku albo po niemiecku, żebym nie zrozumiała. Także to jest już taka fajna inteligencja wielojęzyczna.
Tak, dzieci potrafią dostosować się do danych warunków. A powiedz, proszę, jakie widzisz różnicę pomiędzy np. innymi krajami a Szwajcarią. Jak oceniasz życie w Szwajcarii z perspektywy kobiety i matki?
Najważniejszą dla każdej kobiety i mamy, szczególnie mamy małych dzieci, kwestią jest system edukacji. To jest taka podstawa. Kiedy mamy dzieci i zmieniamy kraj zamieszkania, to jest pierwsze, co sprawdzamy. Nie sprawdzamy, jak funkcjonuje służyła zdrowia i pediatra, bo wiemy, że ten lekarz będzie – bliżej lub dalej, droższy lub tańszy, ale zawsze będzie. Natomiast system edukacji jest tutaj najważniejszy. Dla nas również. Malta jest krajem niesamowicie rodzinnym i tam jest wszystko zorganizowane tak, by kobieta czuła się tam bardzo dobrze, więc ma ona zapewnioną pomoc ze strony kraju. Każda pracująca kobieta na Malcie ma darmowy żłobek dla swojego dziecka. Warto dodać, że kobieta nie musi pracować na cały etat. Żłobek taki jest czynny od godziny siódmej rano do godziny siódmej wieczorem. To jest niesamowite. Aby skorzystać z tego przywileju, wystarczy pokazać umowę o pracę – swoją i męża, bo każdy z opiekunów musi pracować. – i tyle. Bez żadnej papierologii. Żłobek już sam występuje do ministerstwa o dofinansowanie na takie dziecko i takie dziecko do trzeciego roku życia bezpłatnie spędza czas w żłobku. Od trzeciego roku życia dziecko uczęszcza do bezpłatnej szkoły podstawowej, gdzie spędza czas do godziny 14:30 – mniej więcej, bo to zależy też od miasteczka (tam są takie różnice, jak u nas między kantonami). Ale jest bardzo łatwo, bo szkoła w danym miasteczku zawsze zaczyna się o tej samej godzinie i kończy o tej samej godzinie. Więc ta mama może się zorganizować. I później są też klubiki, które nie funkcjonują tak fajnie jak polskie świetlice, ale faktycznie są. Można z nich skorzystać i jeżeli jest taka potrzeba, to dziecko może być w szkole do godziny 17:00. Klubiki są płatne, ale to są takie grosze, że nawet nie warto o tym mówić. Także jeżeli chodzi o Maltę, to pod tym względem nas pozytywnie zaskoczyła. Trzeba zaznaczyć przy tym, że to kraj z kulturą arabską. Jak tam jesteśmy, to poniekąd czujemy, że już nie jesteśmy w Europie, ale jeszcze nie w Afryce. Takie pierwszy stopień do Afryki. Wyjeżdżając na Maltę, bardzo się tego bałam, bo wiadomo, kraje arabskie mają w kulturze to, że kobieta zostaje w domu, natomiast mężczyzna idzie do pracy, a jednak Malta bardzo mnie zaskoczyła, że było to wszystko bardzo fajnie zorganizowane.
Poza jednym szczegółem: w każdym kraju – nie tylko na Malcie – brakuje mi naszych, polskich stołówek w szkołach. To jest istne dobrodziejstwo, że dziecko w polskiej szkole dostaje dwudaniowy obiad, czasami z deserem i to naprawdę nie za duże pieniążki, a mama nie musi się martwić, bo wie, że dziecko nie będzie w szkole głodne i dostanie na stołówce ciepły posiłek. Owszem, w Szwajcarii są szkoły, które dają taką możliwość, ale jest to dosyć drogie. Moje dzieci przez rok chodziły do szkoły w Polsce, więc mam też doświadczenie z polskiej szkoły i te stołówki to było coś, co naprawdę sobie chwalę.
Natomiast coś, co mi się bardzo podoba w Szwajcarii, to to, że szkoła myśli za rodzica, z dużym wyprzedzeniem dostajemy informacje o tym, co się będzie działo w szkole, którego dnia, o której godzinie, a gdy będzie padał deszcz, to zaplanowano drugi termin, wszystko jest tak pięknie zorganizowane i takie przejrzyste. W innych krajach tego nie było – ani na Malcie, ani w Polsce. Jeżeli nauczyciel jest chory, to w Szwajcarii nie ma czegoś takiego, że dziecko jest niezaopiekowane, wraca do domu wcześniej, a tu mamy nie ma, bo musi być w pracy, tutaj wszystko jest tak fajnie zorganizowane. Plusem dużym jest też samodzielność dzieci w Szwajcarii.
A czy widzisz jeszcze jakieś korzyści wynikające z mieszkania w tak zorganizowanym i spokojnym kraju jak Szwajcaria? Czy ty też postrzegasz ten kraj jako oazę bezpieczeństwa?
Tak, myślę, że wszyscy to widzimy i dlatego tutaj żyjemy. Bezpieczeństwo i spokój to jedne z pierwszych argumentów, jakie padają, gdy o przyczynach przeprowadzki do Szwajcarii rozmawiam z Polakami czy z ludźmi z Ameryki Łacińskiej (jest tutaj bardzo dużo osób z Portugalii, z Hiszpanii, Włoch). Mówiąc o spokoju, mam na uwadze także spokój wewnętrzny, a nie tylko ten na ulicach. To jest fenomen, jesteśmy w pełnym ludzi tramwaju w centrum Zurychu, i co? Jest cisza. Tam jest taki spokój, że coś niesamowitego. Tak samo jest na ulicach, czasami nawet mamy dużo osób na ulicach, ale i tak panuje spokój, nie ma czegoś takiego, że ktoś krzyczy na kogoś, nie ma harmidru, który czasami panuje na ulicach innych krajów.
Tym, co jest dla mnie ważne w Szwajcarii, jest ogólna organizacja. Nie ma takiej sytuacji, w której nie wiemy, co zrobić. Podam może przykład. Miałam operację w szwajcarskim szpitalu, ale zanim położono mnie na stole, dwa dni spędziłam w szpitalu. Wówczas przychodzili do mnie lekarze, którzy mi wszystko na spokojnie tłumaczyli, rozrysowali na kartce całą strategię: „Gdyby wystąpiła taka komplikacja, to będziemy działać tak i tak, a gdyby taka, będziemy działać tak i tak. A na którym mieszka pani piętrze, czy ma pani windę? Czy ktoś panią wniesie do domu po operacji? Czy ktoś będzie mógł przyjść pomóc pani ugotować obiad?”. Jeśli okazałoby się, że nie ma mi kto pomóc, to sprawdzają wtedy polisę, czy są w niej rozwiązania na wypadek takiej sytuacji. I to wszystko przed operacją. Ba, nawet pytali o wiek moich sąsiadów, o to, czy mąż ma samochód i w jakich godzinach pracuje, czy mnie przewiezie. To wszystko przygotowuje do sytuacji po zabiegu i daje olbrzymi spokój. Podobnie jest w bardziej błahych kwestiach. Ostatnio był remont pod moim blokiem i została wykopana dziura. Zanim tę dziurę wykopano, wszyscy mieszkańcy dostali mapę z zaznaczonym miejscem, w którym za dwa tygodnie będzie dziura, oraz wyrysowaną nową trasą, którą, pomijając dziurę, najszybciej dotrze się na przystanek. W innym kraju wyszłabym rano, spiesząc się na autobus, a tu wykopy. Musiałabym się denerwować, czy zdążę, i zastanawiać, którędy tu przejść, pewnie zbłądziłabym w ślepy zaułek i straciła cenne pięć minut. Szwajcarzy pokazują, że to można wcześniej przemyśleć, przygotować i o wszystkim poinformować ludzi – to jest fenomen sam w sobie.
To jak? Zostajecie na dłużej w Szwajcarii?
Bardzo fajnie to ujęłaś! Jesteś pierwszą osobą, która powiedziała „na długo”, bo zawsze wszyscy mówią „na zawsze”, a ja nie odważę się powiedzieć „na zawsze” – nie używam takiego wyrażenia. Czy na długo? Tak, na pewno na długo, na pewno na jakiś czas. Myślę, że wybierając kraj, powinniśmy kierować się tym, na jakim etapie życia jesteśmy. Jeżeli ktoś mnie zapyta, czy Malta jest fajna dla rodzin, to moja odpowiedź zależy od tego, na jakim etapie życia jest dana osobo, jak wygląda jej sytuacja zawodowa, w jakim wieku ma dzieci i czy w ogóle je ma. Tak samo Szwajcaria. Myślę, że to jest bardzo ważne, bo Szwajcaria może być fajna dla rodziców z dziećmi w wieku dziesięciu lat, ale nie dla rodziców noworodka. Ja nie twierdzę, że tak jest, to tylko taki przykład. I tak samo Malta, i tak samo Polska, i tak samo Hiszpania. Wszystko zależy od tego, na jakim etapie życia jesteśmy. Także na tym etapie, na którym jesteśmy, myślę, że Szwajcaria była idealnym wyborem. Dzieci mogą kontynuować swoją wielojęzyczność, bo to też dla nas było ważne. Dla nas teraz dużym komfortem jest, że to już nie my uczymy dzieci języków. Ja już do dzieci nie mówię tylko po hiszpańsku, ale też po polsku, bo mają hiszpańskojęzycznych przyjaciół i to teraz te dzieci są ich nauczycielami. I tak samo jest z językiem angielskim. Nasze dzieci same korzystają z tych języków na co dzień, czytają książki w różnych językach, już nie potrzebują nauczyciela w osobie taty czy mamy. Rodzice mogą pielęgnować teraz już tylko polski.
Wspomniałaś o książkach. Właśnie, czekamy z niecierpliwością na twoją nową publikację pod tytułem „Optymistka”. Przedsprzedaż już ruszyła. Czy możesz powiedzieć coś więcej na jej temat? Co cię zainspirowało do napisania tej książki oraz tych dwóch poprzednich?
Przede wszystkim piszę dla emigrantów, dla takich ludzi jak ja, dla ludzi, którzy wprowadzają w swoim życiu zmiany i którzy w związku z tym muszą mierzyć się z przeróżnymi problemami. „Optymistka” to prawdziwa historia, opowiadająca o ponad dwudziestu latach mojego życia. Opisuję, jak to się stało, że dokonałam takiej, a nie innej decyzji, że w młodym wieku wyjechałam za granicę. Prawdziwym bowiem wyzwaniem dla mnie jako młodej, bo zaledwie dwudziestoletniej dziewczyny był wyjazd do Nowego Jorku. Poleciałam tam sama, mając jakieś drobne w kieszeni. Także kierowała mną chęć spełniania marzeń. Uważam, że przede wszystkim należy spełniać swoje marzenia. Tą właśnie książką chcę przekonać ludzi do zmiany przekonania, że stabilizacja nam jest bardzo potrzebna i że kiedy kończymy studia, to powinniśmy wybudować sobie dom, posadzić drzewo i osiąść w jednym miejscu. Życie jest za krótkie! Jak ja to zawsze mówię, życie jest za krótkie, żeby pić kawę z tym samym widokiem za oknem. Mamy mnóstwo możliwości. Wcześniejsze pokolenia ich nie miały. My zaś możemy podróżować, możemy się przeprowadzać, możemy zawsze wrócić do Polski. Tą książką chcę przekonać ludzi do pozytywnego myślenia i do spełniania swoich marzeń. Ja właśnie dlatego tyle razy zmieniłam coś w swoim życiu, tyle razy się przeprowadziłam, bo tyle właśnie marzeń miałam i te wszystkie marzenia chciałam spełnić. Moim marzeniem było, żeby zamieszkać z widokiem na Morze Śródziemne, i moim marzeniem było, żeby zamieszkać wśród Alp, i moim marzeniem było, żeby zamieszkać na Manhattanie. Naprawdę można spełniać marzenia, jeżeli się tylko chce. „Optymistka” to bardzo duża dawka pozytywnej energii, wysokich wibracji. Chcę, by inspirowała ludzi do działania.
A poprzednie książki?
Dwie poprzednie książki są skierowane głównie do rodziców i osób, które chcą zostać rodzicami. Pierwsza, czyli „Dzieci wielojęzyczne. Niezwykła historia zwykłej rodziny”, to książka, która opowiada o tym, jak to się stało, że wprowadziliśmy wielojęzyczność do naszego życia, oczywiście jest to również nasza prawdziwa historia. Jak to było, kiedy z małymi dziećmi zmieniliśmy kraj i język, z jakimi problemami musieliśmy się borykać. To jest książka, która pokazuje, że można wychowywać dzieci niestandardowo, w wielu językach, w wielu kulturach i to wcale nie jest tak, że nasze dziecko nie będzie miało swojej tożsamości albo będzie miało jakieś zaburzenia albo inne problemy, z którymi w teorii bardzo często możemy się spotkać jako rodzice dzieci wielojęzycznych.
Z kolei „Dzieci wielojęzyczne. Sanki, pierogi i Pałac Kultury” to książka kierowana przede wszystkim do osób, które z emigracji chcą wrócić do Polski, ponieważ opisuje nasze doświadczenia z okresu, kiedy zdecydowaliśmy, że wracamy do Polski. To był rok naszych wzlotów i upadków, zderzenie się z polskim systemem edukacji, który jest zupełnie inny niż za granicą.
A czy możesz zdradzić, jakie są twoje przyszłe plany wydawnicze? Planujesz wydanie jakiejś książki w najbliższym czasie?
Czasami boję się tego, że będę musiała zmienić kraj, żeby napisać kolejną książkę, bo faktycznie zmiany nas bardzo motywują. To jest takie ciekawe, że wydaje się, że zmiany sprawiają, że ma się głowę tak bardzo zaprzątniętą tą nowością, tym, czego musi się nauczyć w danym kraju, że może brakować motywacji do czegoś innego, a w moim przypadku jest tak, że wszystkie zmiany mnie bardzo motywują i bardzo inspirują.
Bardzo często te książki same się piszą – podobnie jak scenariusz mojego życia. To nie jest tak, że ja siedzę i myślę, o czym napisać. Nigdy tak nie miałam. Wręcz przeciwnie – mam tyle wydarzeń, tyle różnych przygód w życiu, że wiem, że nigdy w życiu nie zdołam ich opisać, więc napisanie takiej książki to jest jak skok z dużego wodospadu: stoi człowiek na górze i się zastanawia: „Skoczyć czy nie skoczyć? Jak skoczę, to mogę przepaść, a jak nie skoczę, to o czym napiszę kolejną książkę…”. Trzeba więc skoczyć i człowiek skacze. Tak było z naszą przeprowadzką do Szwajcarii. To był taki skok na głęboką wodę, bez znajomości języka, z dziećmi, które już były prawie nastolatkami, więc wiedzieliśmy, że to duże wyzwanie, ale dzięki temu powstają nowe książki…
Od matki po pisarkę i podróżniczkę… Jesteś kobietą o wielu twarzach. Jak postrzegasz rolę kobiety w różnych kulturach? Mieszkałaś w różnych miejscach i zapewne masz jakieś refleksje na ten temat. Jakie wyzwania czekały na ciebie w związku z pełnieniem poszczególnych ról?
Każdy kraj jest zupełnie inaczej zorganizowany, jeżeli chodzi o życie rodzinne. Są państwa, które pokazują, że kobieta powinna zająć się tylko i wyłącznie sobą. Wychodzimy na ulicę i mamy kontakt z innymi kobietami, widzimy, jak one żyją i bardzo często chcemy żyć tak samo. Mieszkając w jednym kraju, mamy tylko jedną perspektywę. Natomiast im więcej krajów poznajemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że ta perspektywa może być także inna, że to, czy ja teraz pracuję, czy nie mam takiej możliwości, nie jest tylko kwestią moich wewnętrznych przekonań, ale właśnie tego, że to jest płynne, bo każdy kraj ma inną kulturę i strukturę.
Na pewno jednak niezależnie od kraju wyzwaniem dla kobiet żyjących na emigracji jest to, że bardzo często musimy same rozwiązywać swoje problemy, nie mamy przy sobie rodziców, mamy, babci. Taka kobieta musi być mamą i babcią jednocześnie. Jest skazana na siebie, bo nie ma mamy czy teściowej, która jej pomoże, odbierze dzieci ze szkoły, ugotuje obiad. Tak więc oprócz tego, że jestem podróżniczką, pisarką, mamą i spełniam się zawodowo jako dziennikarka (cały czas współpracuję z mediami w Polsce), to jeszcze powinnam być babcią, a także przyjaciółką… Tak, bo czasami niektóre sekrety fajnie powiedzieć po polsku, nawet jeżeli dzieci znają inne języki, to pewne rzeczy wolą powiedzieć po polsku, a komu mogą powierzyć te tajemnice, jeżeli nie mają w środowisku nikogo, kto mówi po polsku? Oczywiście mamie, która wtedy wciela się w rolę przyjaciółki. Mama też jest taką osobą, która chce często pielęgnować w dziecku polskość, bo to my – kobiety – mamy w sobie potrzebę, by przekazać kulturę, przekazać tradycje, więc, mimo że nie mieszkamy w Polsce, lepimy te pierogi, nawet jak nie umiemy. Ja się nauczyłam piec makowca, choć nie sądziłam, że kiedykolwiek to zrobię, bo przecież zawsze babcia była specjalistą od makowca, a tu się okazuje, że skoro nie ma babci, no to trzeba nauczyć się piec tego makowca. Tak więc ta rola kobiety na emigracji jest niesamowicie duża i składa się na nią wiele funkcji. Tak jest w każdym kraju. To nie jest tak, że łatwiej jest na przykład na Malcie.
Co mogłabyś w takim razie poradzić kobietom, które rozważają życie na emigracji lub częste przeprowadzki?
Przede wszystkim pozytywne nastawienie. To jest chyba najważniejsze. Wiem, że dla niektórych to brzmi jak banał, ale bez tego nie będziemy w stanie osiągnąć swojego celu. Jeżeli myślimy o zmianie kraju, musimy najpierw pozytywnie się do tego nastawić, bo jeżeli wyjeżdżamy już z takimi myślami, że nie wiem, jak to będzie, i skupiamy się na tym, co jest złe, to mamy efekt kuli śnieżnej, widzimy tylko negatywne rzeczy. Gdy do tego nie znamy języka i kultury (nie wiemy, dlaczego ta sąsiadka robi to tak, a nie inaczej, a dlaczego ta pralka jest w piwnicy, a nie w domu), to tylko będziemy się nakręcać. Musimy zrozumieć, że nie ma kraju, gdzie jest lepiej, i nie ma kraju, gdzie jest gorzej. Wszędzie jest cudownie inaczej i z takim myśleniem musimy zmieniać miejsce zamieszkania. Będzie cudownie inaczej, a nie gorzej czy lepiej. Będzie na pewno inaczej, na pewno nas coś zaskoczy, ale jeżeli będziemy mieli pozytywne do tego nastawienie, jeżeli my będziemy się uśmiechali do nowego kraju, to on uśmiechnie się do nas.
To zawsze działa. Gdy wychodzę na ulicę w Zurychu z jakąś radością w sercu albo jestem usatysfakcjonowana tym, że zrobiłam coś dla siebie (np. byłam u fryzjera) i uśmiecham się do świata, to naprawdę te uśmiechy wracają do mnie, otrzymuję je od obcych ludzi. Jakby widząc mnie taką radosną, automatycznie się uśmiechali, więc to pozytywne nastawienie ma ogromny wpływ. Dlatego jak już znajdziemy się za granicą i nie będziemy rozumiały wielu rzeczy, to tym uśmiechem możemy zawsze zdziałać cuda.
Dokładnie tak! Zobacz, gdy w pociągu czy w kolejce w sklepie jest małe dziecko, które się uśmiecha do obcej osoby, to ona zawsze odpowie uśmiechem. To jest naturalne w nas. Nikt nie odmówi małemu dziecku uśmiechu.
Ale u dzieci to jest wyjątkowe i naturalne, one śmieją się wszędzie. My jako dorośli mamy z tym trudniej, ale u nas i tak to działa, dlatego warto się uśmiechać do ludzi, bo może to jest jedyny uśmiech, jaki otrzymają tego dnia.
Tak, a to jest coś bezcennego, co możemy każdemu ofiarować, zupełnie za darmo. Ciekawe jest też to, że zmieniając kraje, nie znamy danej kultury. Trzeba mieć świadomość, że jakiś gest, który dla nas jest pozytywny, dla innej kultury może być negatywny lub inny, na przykład kiwanie głową u nas oznacza zgodę, potakiwanie, a w innych krajach nie. Bardzo często więc lądujemy w obcej kulturze i nie wiemy, jak się zachować. Czy podanie dłoni jest odpowiednie, czy pokazanie kciuka do góry będzie OK i tak dalej. Nie znamy po prostu danego kodu kulturowego. Uśmiech jest jednak tym jedynym kluczem, uniwersalnym dla wszystkich narodowości i wszystkich kultur.
Zgadzam się w stu procentach. Dość często też to praktykuję, i to nie tylko w stosunku do osób z mojego otoczenia. Wiesz, mam w sąsiedztwie starszego pana, którego bardzo często widzimy ze smutną miną. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech mój lub mojego syna albo na nasze zapytanie o to, jak się czuje lub czy nie potrzebuje pomocy. To jest coś niesamowitego. Masz rację, to działa na całym świecie.
Działa, więc myślmy pozytywnie i zarażajmy tym innych.
Martyna Górniak Pełech – z wykształcenia filolożka, tłumaczka, dziennikarka i fotoreporterka, a przede wszystkim optymistka, która nie boi się zmian. Mama dwójki dzieci. Doświadczona w zakresie przeprowadzek (ma ich na koncie aż trzydzieści pięć).
Od ponad dwudziestu lat związana z nauczaniem języków obcych. Od kilkunastu lat pracuje nad swoim autorskim projektem, tworząc wraz z mężem, dziećmi wielokulturowy i wielojęzyczny dom, w którym (podobno) nawet kot rozumie kilka języków.
Książka Martyny Górniak-Pełech pt. „Optymistka” będzie miała swoją premierę już 20 września 2024 roku. Będzie dostępna w salonach EMPIK oraz we wszystkich księgarniach internetowych w Polsce. Poza tym w przedsprzedaży można ją kupić na stronie Martyny, gdzie na każdego fana autorki czeka niespodzianka: egzemplarz z dedykacją.
Ponadto, jeśli planujesz przygodę z wielojęzycznością albo masz na horyzoncie przeprowadzkę, sięgnij do innych publikacji Martyny oraz jej artykułów i wywiadów. Znajdziesz je również na stronie mojej rozmówczyni.
Nie błądź, nie szukaj po omacku, skorzystaj z doświadczeń mamy na emigracji. Nie jesteś sama!
Gratuluję odwagi i pozytywnego nastawienia do życia.
Miło poczytać ,że są ludzie którzy są otwarci na zmiany i wszędzie mogą się odnaleźć🙂
Pani Wiolu! Dziękujemy za te słowa, przekażemy je Martynie. Pani komentarz świadczy o tym, że Pani również jest bardzo otwartą kobietą 🙂