Część 1. Walka o godność na zgliszczach. Tajemniczy pożar w przetwórni zatrudniającej Polaków
W malowniczej Szwajcarii, w kantonie Argowia znajduje się niewielka miejscowość, znana głównie dzięki działalności dużego zakładu przetwórstwa warzyw i owoców. Firma ta dostarcza świeże produkty do renomowanych restauracji, cateringów i szpitali. Na wstępie trzeba zaznaczyć, że stała się również miejscem zatrudnienia dla wielu Polaków szukających lepszych warunków życia. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że praca w tak uznanym zakładzie jest spełnieniem marzeń o stabilnym zatrudnieniu za granicą. Jednak rzeczywistość jest bardziej brutalna.
Dramat ludzi pod szyldem uczciwej pracy
Prowadzona przez dwóch braci przetwórnia stała się miejscem dramatycznych wydarzeń. Pod powierzchnią codziennej pracy kryje się bowiem historia pełna cierpienia, niesprawiedliwości i trudnych doświadczeń, które stały się udziałem Polaków pracujących we wspomnianej firmie. Artykuł, który masz przed sobą, odkrywa dramat tych ludzi, ujawnia nieprawidłowości, których byli świadkami, oraz ich desperacką walkę o godność i sprawiedliwość w miejscu pracy.
Ludzie ludziom…
Dramat Polaków nie jest dziełem przypadku, lecz ludzi stojących na czele firmy.
Jak wkrótce się okaże, najmniejszy wpływ na bieg całej historii miał jeden ze współwłaścicieli firmy, odpowiedzialny jest za produkcję na polu. To człowiek, który na co dzień zajmuje się uprawą warzyw, dbając o to, by firma miała dostęp do najwyższej jakości surowców.
Inaczej jest w przypadku jego partnerki, która zarządza firmą twardą ręką, często wymagając od pracowników więcej, niż są w stanie udźwignąć. Jest osobą, która ma decydujący wpływ na codzienne funkcjonowanie przedsiębiorstwa i relacje z zatrudnionymi.
Drugi z braci odpowiada za zakład produkcyjny, dba o to, by procesy przebiegały sprawnie i zgodnie z planem. Jednak pierwsze skrzypce tak naprawdę gra tutaj jego pracownik, kierownik produkcji. Jest on odpowiedzialny za kontakt z klientami i pośredniczy między pracownikami a szefostwem. Do niego należy także tworzenie grafiku i obsadzanie poszczególnych stanowisk pracy.
W przetwórni zatrudnieni są również Polacy, w tym Beata, Bożena, Izabela, Krzysztof i Władysław. To oni każdego dnia ciężko pracują, aby firma mogła dostarczać swoje produkty klientom. Każdy z nich wnosi swój wkład w sukces firmy, ale ich poświęcenie często jest niedoceniane…
Ach, jest jeszcze mechanik odpowiedzialny za jakość techniczną maszyn. To on dba o to, by zakład mógł działać bez zakłóceń, jednak jego nagłe zniknięcie tuż przed tragicznymi wydarzeniami wzbudziło niepokój wśród pracowników.
Tajemniczy pożar w przetwórni zatrudniającej Polaków
Nędzne warunki życia pracowników przetwórni
Wakacje. 2 lipca. Budzik wyzywająco budzi Izę, która ubiera się, by zdążyć do pracy na czas. Chce być punktualnie o 7:00, bo wie, że w przeciwnym wypadku partnerka właściciela przetwórni wypomni jej niedogodziny i odliczy od pensji. „Gdyby tak skrupulatnie były doliczane do wypłaty wszystkie te minuty, które musimy spędzić nad warzywami…” – przemknęło jej przez myśl. Ileż razy, gdy już o 17:30 planowała opuścić zakład produkcyjny, wpadał kierownik, krzycząc, że musi zostać, bo wpadło dodatkowe zamówienie dla hotelu czy innego tam szpitala! Na nic się zdało tłumaczenie, że ma pilną sprawę do załatwienia w urzędzie.
Cóż, czas do pracy. Rozejrzała się jeszcze po pokoju. Wyglądał zupełnie inaczej niż przed sześcioma miesiącami. Iza do teraz pamięta, jak wyglądał pokój na poddaszu, do którego została zakwaterowana.
– Jedyną jego zaletą było to, że miałam własną łazienkę, bo wszystkie inne pokoje mają wspólną łazienkę, dzieloną przez kilka bądź kilkanaście osób – stwierdza. Poza tym trudno mówić o warunkach godnych człowieka, a co dopiero o jakimkolwiek komforcie…
Powyrywane szczebelki z łóżka, szafy bez drzwi albo – szczyt luksusu – z drzwiami, które odpadały…
– Nie dało się tam mieszkać. Przecież nie żyjemy w średniowieczu, nie trzymamy rzeczy na podłodze tylko dlatego, że nie da się ich ułożyć w szafie. – Iza nie wyobrażała sobie tak żyć. Wzięła sprawy w swoje ręce, zainwestowała w meble i wyposażenie, tworząc swój mikroświat.
O 6:45 wraz z innymi domownikami opuściła budynek. Prawie z wszystkimi. Jej myśli pobiegły w kierunku mechanika. Jego dziwne zniknięcie poruszyło mieszkańców „domu”. Od jakiegoś czasu przebywał na zwolnieniu lekarskim, a w nocy nagle musiał opuścić swój pokój. Niby zapewniono go, że nie zostanie zwolniony, ale musi zmienić mieszkanie i słuch po nim zaginął.
Dom pracowników w ogniu!
Około 7:40 usłyszała wołanie Krzyśka, który pełnił funkcję kierownika na ziemniakach:
– Izka, szybko, pali się u ciebie w pokoju. Biegnij tam, masz otworzyć drzwi.
Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom. Pobiegła na miejsce i już miała otwierać pokój, gdy nagle oprzytomniała. Inni chyba też, bo kazali jej wyjść z budynku.
Stała i wraz z innymi mieszkańcami bezradnie patrzyła na to, jak płonie wszystko, co miała. W mieszkaniu pracowniczym nie było żadnych środków ochrony przeciwpożarowej, gaśnic, koców i tak dalej. Nie była więc w stanie uratować swoich rzeczy i dokumentów.
Jak w transie odpowiadała na pytania strażaków, którzy pytali ją o to, co znajdowało się w pomieszczeniu, jakie urządzenia tam miała, gdzie stały i czy były wcześniej jakieś problemy z prądem.
– Problemy z prądem… Cóż, instalacja była stara, ale u mnie nie było problemów. Za to były na dole. Musieliśmy uważać, by nie włączać jednocześnie kilku sprzętów, bo w przeciwnym razie wywalało korki. Gdyby więc tego dnia doszło do zwarcia, wyrzuciłoby bezpieczniki. Poza tym w naszym domu mieściły się wszystkie agregaty do chłodzenia przetwórni, więc tam instalacja musiała dobrze działać.
Partnerka szefa natychmiast kazała spisywać pogorzelcom, co znajdowało się w ich pokojach.
– Byliśmy w wielkich emocjach, nawet nie byliśmy w stanie sobie przypomnieć, co mieliśmy w domu pracowniczym, ale ona krzyczała na nas i domagała się oświadczeń na temat strat – wspomina Beata.
Przełożona jednak od razu zaznaczyła, że poszkodowani nie mają co liczyć na odszkodowanie, bo nic im się nie należy i sami powinni się ubezpieczyć. Tylko kiedy, gdy nie można było wyjść z pracy, a wszelkie formalności związane z pozwoleniem na pobyt i meldunkiem załatwiała za nich ich zwierzchniczka?
Brak wsparcia dla poszkodowanych w pożarze
Tymczasem kierownik biegał zdenerwowany po podwórku. Z kolei szef firmy odpowiedzialny za pole podszedł do Izy przejęty jej losem i uspokajał, że to nie jej wina. Zapytał, czy ma jakieś pieniądze. Gdy usłyszał, że Iza oraz pozostałe trzy osoby: Beata, Bożena oraz Władek zostali w tym, co mieli na sobie, udał się do swojej partnerki, by zorganizować dla nich wsparcie. Ta jednak zareagowała agresywnie, odmawiając jakiejkolwiek pomocy.
Szefowa jednak okazała się dobrą aktorką i pod okiem pani psycholog, która została wezwana przez strażaków, udawała wyrozumiałą i troskliwą przyjaciółkę. Pod presją pani psycholog przyszła po godzinie 14:00 i powiedziała, że zorganizuje pracownikom pokoje i zapewni wszystko, co trzeba.
– Tak, zapewniła… – mówi z ironią Beata. – Od tego momentu mieliśmy mieszkać w barakach. Dostaliśmy tylko pościel, kołdrę i poduszkę. Tyle było z tej ich pomocy.
Klucze dostali dopiero po godzinie 15:00. Do tego czasu nie dostali nawet szklanki wody.
– Gdyby nie ta pani psycholog, ja pewnie stałabym tak w klapkach do wieczora. Muszę przyznać, że ta kobieta spisała się na medal – docenia starania pani psycholog Bożena. Jednak jej wsparcie było incydentalne, gdyż ich chlebodawczyni przypadkiem gdzieś zapodziała wizytówkę pani psycholog, przez co pracownicy nie mogli się z nią skontaktować. W końcu zabrano poszkodowanych do kantyny, dano im coś do picia i powiedziano, że gdyby byli głodni, jedzenie zrobi im tzw. sałatkownia.
Pod wpływem pani psycholog przełożona Polaków zaczęła szukać pomocy w ośrodkach gminnych. Minęło półtora tygodnia i w końcu przyniosła kilka toreb ubrań. Cóż, za małych albo za wielkich. Władek za to mógł w przetwórni paradować w źle dopasowanym garniturze – niemal jak jakieś panisko.
Brak wsparcia materialnego to jedno, lecz brak wyrozumiałości to drugie. Kolejnego dnia mieszkańcy spalonego „domu” poszli do swoich pokojów, by sprawdzić, czy coś ocalało. Nie umknęło to uwadze kierownika, który nie przebierał w słowach i kazał im ruszać do pracy:
– Urlop sobie robicie czy co? Do pracy! – krzyczał.
W tej trudnej sytuacji pogorzelcy mogli liczyć tylko na wsparcie współpracowników, którzy wykazali się dobrą wolą, przynieśli ręczniki czy słoik zupy. Tak pożar wpłynął na zmianę relacji w zespole pracowników, odczarował ich serca, które były zatrute lękiem o przyszłość i o pracę, zazdrością i walką o swoje.
Brakujące puzzle układanki
Wszyscy byli w szoku. Każdy bał się zabierać głos w tej sprawie. Z czasem, gdy emocje opadły, zaczęto odkrywać poszczególne fakty, które łączyły się w zgrabną całość jak puzzle układanki i nie do końca pasowały do oficjalnej narracji na temat pożaru.
Obejrzyjmy poszczególne elementy.
Biały dym, jaki pojawił się na początku pożaru, raczej nie wskazywał na to, że do pożaru doszło na skutek zwarcia. Boazeria pokryta lakierobejcą, guma czy kable paliłyby się wszak na czarno… Skąd więc biały dym?
A co z mechanikiem? Dlaczego nagle musiał opuścić pokój? To była jedyna osoba, która przebywała w domu cały czas. Tylko on mógł więc coś wiedzieć, tylko on mógł ucierpieć fizycznie w pożarze.
Dlaczego pożar wybuchnął akurat o 7:40? By wszyscy już byli na stanowiskach pracy? By upewnić się, że nikogo nie ma w domu?
Czy to przypadek, że miesiąc wcześniej spłonęło mieszkanie obok mieszkania, którego właścicielem była też partnerka szefa? Być może – jak głosi fama – przełożona pracowników wywęszyła okazję na łatwe pieniądze z ubezpieczenia i wysłała swojego zaufanego, który regularnie okradał Polaków i miał dostęp do wszystkich pomieszczeń, by zaprószył ogień.
Jakim sposobem doszło do zwarcia, skoro w pokoju Izy czajnik elektryczny i toster były odłączone od prądu, a winne całego zajścia gniazdko jest całe? Kable leżały na podłodze, a nie na komodzie, na której ponoć było źródło pożaru – dziwne…
Za dużo niewiadomych i za dużo pytań…
Trwałe rany
Dla każdego z poszkodowanych w pożarze to było traumatyczne doświadczenie. Bożena czuje się obco w środowisku pracy, zamknęła się, zgasło w niej życie. Iza cierpi na bezsenność i wybudzają ją koszmary. Korzysta ze wsparcia specjalistów i uczy się żyć na nowo. Wie, że nie chce chować głowy w piasek.
– To nie ja powinnam uciekać, chcę walczyć o swoje i chcę pokazać, że nie można nikogo tak traktować – podkreśla. – Jeżeli nie będę mówiła o tym głośno, nigdy się nic nie zmieni, a ci ludzie będą krzywdzili kolejne osoby.
Tak pożar domu pracowników szwajcarskiego zakładu produkcyjnego wypalił trwałe rany w sercach zatrudnionych w przetwórni Polaków. Ale to nie jedyne blizny, które im zostały po pracy u braci słynących z doskonałej jakości produkcji warzyw…
O kolejnych przeczytasz wkrótce w drugiej części artykułu.
Uwaga: w trosce o bezpieczeństwo naszych świadków zmieniliśmy imiona osób poszkodowanych przez kierownictwo przetwórni.
Sam pracowałem przez 3 lata w Szwajcarii i poznałem ludzi którzy pracowali w podobnych miejscach. TRAGEDIA!
Dziękuję za podzielenie się Pana doświadczeniem. Miejmy nadzieję, że wspólnie uda nam się zmienić trudną sytuację ludzi pracujących w niegodnych warunkach.
Dziadostwa Szwajcarów nie brakuje zwłaszcza w małych miejscowościach, ci poszkodowani powinni zgłosić to służbom dyplomatycznym i otrzymać pełne wsparcie prawnicze aby zmusić całą bandę tej firmy do odszkodowań z dużą nawiązką!!!
Okropna historia czekam na dalszą część i mam nadzieje ze będziecie nagłaśniać wiecej takich tematów
Dziękuję, tak, nie będziemy ustawać w zabieraniu głosu w imieniu pokrzywdzonych. Druga część już w tym tygodniu.
Dawno się tak nie uśmiałam. Wszystko takie tajemnicze! A o tym że pracownicy zostali zabrani do szpitala cisza. No bo to nie pasuje to całej historii.
Czekam na dalszą czesc jak w zgliszczach jeszcze zwłoki znajdą. To pewnie ten mechanik. Dowiedział się czegoś czego nie powinien i musiał zostać wyeliminowany…